A MORZE PALMY
07-19.05.2019, dzień 195.-207.
Ekspozycja
Przejazd z Surat Thani okazał się ostatnim odcinkiem drogi ku wschodniemu wybrzeżu. Choć trwał dwa dni, nie był on jednak łatwym zadaniem, jako że upał dawał się mocno we znaki. Jazda na rowerze, choć prosta do nauki, wymaga wysiłku. Zawsze. No chyba, że mkniemy w dół, ale to z kolei oznacza, że musieliśmy na górę już wjechać, albo podjazd jest tuż przed nami. Bez kropli potu na czole, trudno dojechać do celu. Ciągła ekspozycja na żywioły: chłód, wiatr, deszcz i słońce, nie ułatwia zadania. Trudno, aby ciągle panowały przystępne warunki. 20 stopni, lekki wiatr w plecy i słońce leniwie chowające się za chmurkę zdarzają się niebywale rzadko. Na długiej wyprawie takie chwile stanowią najczęściej miłe wspomnienie, przydatne w trudniejszej chwili na drodze. Jak jednak inaczej doświadczyć „tu i teraz”, poczuć to, co czują lokalsi bez przejścia przez próg komfortu? Jak lepiej potwierdzić, że ciężka praca zawsze przynosi owoce? Albo jak zahartować ducha i, pokonawszy napotykane trudności, udowodnić sobie, że stać mnie na wiele? Jeśli mogę zrobić „to”, problemy dnia codziennego będą zdawać się łatwiejsze do rozwiązania. Bo przecież jak nie ja, to kto?
Rekompensata
Wybrzeże okazuje się dokładnie takim, jakim sobie je wyobrażaliśmy. Niekończące się plantacje palm kokosowych uginały się od soczystych, wielkością i wagą przypominających kule do kręgli, owoców. Gdzieniegdzie, kokos trącony podmuchem wiatru postanawia sprawdzić Newtona i, przegrany, ląduje na ziemi. Jako, że po czasie zmarniałby i w konsekwencji zgnił, nie czujemy wstydu rozpruwając mięsistą zieloną barierę, która dzieli nas od najzdrowszego izotnika świata, ukrytego w przepysznym miąższu. Zaspokojone pragnienie pozwala przytomniej podziwiać horyzont, w przyjemnie niedalekiej obecności piaszczystych plaż. Nie jesteśmy fanami parawaningu, ale spocząć w cieniu palmy, z widokiem na ocean lubimy i w wolnych chwilach uskuteczniamy. Szczególnie przyjemnie jest o zmroku. Oglądanie fluorescencyjnych świateł poławiaczy kalmarów, wsłuchiwanie się w szum fal, wszystko z bryzą na twarzy, staje się naszym hobby – do wpisania w CV. Najczęściej nocujemy w tanich hotelikach, gdzie bierzemy pokój z wiatrakiem, żeby w miarę możliwości przespać gorącą noc. Kiedy jednak zajechaliśmy do Parku Narodowego Hat Wanakon, dedykowane miejsce na namiot, z pobliską toaletą i prysznicem, zachęciły nas do pozostania na noc we własnych kwaterach. Szum fal uśpił nas błyskawicznie. Nie ma to jak po obudzeniu zobaczyć spokojne morze i pierwsze promienie słońca. Widok na pewno zrekompensował przerywany sen w okryciu z potu.
Po kolei
Dni mijają spokojnie, jeden po drugim. Pedałujemy przed południem i po południu, spędzając najgorętsze godziny na przydrożnym hamaku. Gdzieniegdzie napotykamy piękne ostańce, wystające sobie nagle z ziemi, jak np. te w Parku NarodowymKhao Sam Roi Yot. Odwiedzamy też ciche plaże, które teraz, poza sezonem, świecą pustkami. Lokalsi wydają się o tej porze roku mniej spięci, bo okres, gdzie trzeba dorobić, już minął i przyszedł czas na odpoczynek. Dzięki temu chętniej wdają się w luźne interakcje z lekko szalonymi rowerzystami. Po jakimś czasie widzimy, że zadawane pytania układają się w znajomy wzór. Skąd jesteście (-„Poland.” -”Aaa, Holland!?”), dokąd jedziecie, jak długo w podróży, czym zajmujecie się w kraju i najważniejsze – ile macie dzieci lub gdzie je zostawiliście. Skurczybyki – normalnie nam tylko do głowy pomysłów napychają. Bo w sumie płaska tu Tajlandia wydaje się świetnym miejscem na podróż z dzieckiem w przyczepce. A poznaliśmy ludzi, którzy tak robili (np. Paul i Leisette spod Melbourne) i słyszeliśmy też o niejednych (para Holendrów z dwójką dzieci na dwóch tandemach jechali dookoła świata; małżeństwo z Niemiec z bobasem, Bangkok-Singapur). Ale, po kolei. Najpierw by wypadało wrócić do domu!
Słona lekcja
Pojawienie się na horyzoncie miasta Hua Hin (zdawałoby się, kolebki mieszanych małżeństw expatów i lokalnych kobiet) oznacza jedne z ostatnich spotkań z pustymi plażami i niechybne spotkanie ze stolicą, Bangkokiem. Zanim jednak to, obieramy kurs na region Patchaburi, znany ze swych farm solnych. Od wielu lat okoliczni pracownicy zaspokajają tajski apetyt na sól. Wydrążonymi kanałami, woda morska nakierowywana jest na płytkie prostokątne niecki, skąd z kolei odparowuje, pozostawiając białą warstwę produktu. Sama zbiórka soli to całe przedstawienie o wielu aktorach i wygląda jak wielka akcja pospolitego ruszenia. Na jednym poletku o powierzchni około 100 m2 widzieliśmy nawet 30-40 osób, w zależności od mechanizacji procesu. Na pierwszym etapie sól zgrabia się na charakterystyczne szpiczaste kupki. Zbiórkę czasem wspomagają taczki, również takie z napędem silnikowym, ale tradycyjnie, pracownicy noszą ciężki ładunek (ok. 10-20 kg) w nosidle na ramieniu. Nosidło takie składa się z drewnianego jarzma i dwóch koszy, a jego dźwiganie na pewno wymaga dużej wprawy i siły. Obserwacja pracowników przy farmie soli, sprawia że trochę pokorniejemy. W sumie, to nie jest aż tak ciężko pedałować pod ten wiatr…
Do Bangkoku i jeszcze dalej
By ominąć trudy wjazdu do ogromnego miasta, jakim bezapelacyjnie jest Bangkok, postanawiamy wykorzystać pociąg. I to nie byle jaki. Taki, który przejeżdża przez składany market w Mae Klong. Chodzi o to, że na torach odbywa się normalny targ. Kilka razy dziennie jednak tory używają również pociągi. Zanim sami wskoczyliśmy na pokład, postanowiliśmy najpierw wtopić się w tłum i poobserwować przedstawienie. Cierpliwi sprzedawcy zwijają swoje kramiki, gdy w oddali słychać dźwięk pociągu. Wszystko złożone w idealnej odległości tak, aby nadjeżdżający skład nie musnął choćby kawałka straganu. Emocje rosły, gdy na horyzoncie pojawiła się lokomotywa, a ludzie zaczęli pierzchać na boki. Znaleźliśmy za wczasu dogodne miejsce i przyglądaliśmy się całemu spektaklowi, którego główną atrakcją okazali się chińscy turyści, niemal wpadając jeden za drugim pod pociąg. No ale czego nie robi się w imieniu dobrego selfie? Co ciekawe, na stacji razem z nami wsiadło dużo osób, zapełniając cały skład. Gdy, tym razem my, przecisnęliśmy się przez złożone stragany, już na pierwszej stacji cały tłum wysiadł i skierował swoje kroki do klimatyzowanych autobusów. Fota z pociągu musi być. Przynajmniej cały przedział dla nas.
Do Bangkoku zabrał nas nie jeden, a dwa pociągi. Wszystko odbyło się bezproblemowo, rowery były z nami w wagonie, a sakwy zawsze pomógł nam ktoś wnieść/wynieść. Między przesiadkami musieliśmy jeszcze złapać prom na drugi koniec rzeki Tha Chin, gdzie obok naszych rumaków płynęły i skutery. Do stolicy Tajlandii dotarliśmy o zmroku. Nawigacja i manewrowanie po takim mieście to niełatwe zadanie, ale chłód wieczora i minimalny ruch samochodów sprawę ułatwiły. W Bankgkoku zostaliśmy 3 dni, podczas których pospacerowaliśmy po centrum (zajrzeliśmy m.in. do Wat Pho) i przepłynęliśmy rzeką Chao Phraya, podziwiając przybrzeżne świątynie. Udało nam się także zobaczyć Chatuchak, weekendowy rynek różności, na którym można łatwo się zgubić.
Pamiętając o kończącej się wizie, żegnamy to charakterystyczne zaganiane miasto z lekkim odsapnięciem. Przed nami całodniowa wyprawa pociągiem do Phitsanulok, skąd popedałujemy do starożytnego miasta Sukhothai, stolicy pierwszego królestwa Tajlandii i dalej w stronę Mae Sot, gdzie znajduje się przejście graniczne z Mjanmą.