Do Mordoru i jeszcze dalej

DO MORDORU I JESZCZE DALEJ

23.02.-02.03.2019, dzień 122.-129.

[sgpx gpx="/wp-content/uploads/gpx/Wanganui - Taupo by 2FTP.gpx"]

Po Maorysku

Czasem spotyka się na swojej drodze takich ludzi, z którymi wyjątkowo ciężko się żegna (i to nie dlatego, że przeciągają ten proces). Ann i John pozostawiają nas w pewności, że mamy w nich przyjaciół, a historie i dane nam lekcje zapadną gdzieś głęboko w umysł. „Keep it simple, stupid” – cytując nowego klasyka.

Rzeka Wanganui, wzdłuż której zmierzamy szlakiem Mountains to Sea (tyle, że w odwrotną stronę), stanowiła jeden z najważniejszych szlaków komunikacyjnych ludności Maorysów. Pozwalała dostać się do centrum wyspy do jeziora Taupo i dalej na północ rzeką Waikato, eliminując trudy przedzierania się przez busz, naturalną barierę Nowej Zelandi. Było to ważne do tego stopnia, że rzeka otrzymała status ludzki i tak jest traktowana. Z szacunkiem zerkamy na szanowną rzekę ze wzgórza Gentle Annie, pod którą dziki podjazd całkowicie dyskwalifikuje jej potulną nazwę.

Znikomy ruch pojazdów przyjmujemy z zadowoleniem. Co jakiś czas tylko gdzieniegdzie przetoczy się samochód maoryskiego mieszkańca tych ziem. Ann i John mieli w okolicy farmę i zawsze dobrze wypowiadali się o tutejszych, którzy żyją w klanach, dzieląc smutki i szczęścia, wspierając się w złych chwilach i świętując te złe. Charakterystycznym elementem w kulturze Maori są tzw. marae, czyli miejsce celebracji narodzin, wesel, ale i opłakiwania zmarłych. Charakterystyczne rzeźby strzegą wejścia, bacznie obserwując przybyszy wytrzeszczonymi oczami, odgrażając się wystającymi językami.

Trasa pnie się na zmianę w dół (mniej) i w górę (bardziej), do czego zaczynamy się już na stałe przyzwyczajać. Nasze nogi na szczęście również. W porośniętej buszem dolinie mijamy małe społeczności, trochę farm oraz piękny kościółek w pasującej nazwą miejscowości Jerusalem. Z jednej ze ścian zerka na nas Matka Boska Maoryska z Dzieciątkiem.

Przez Mordor w busz

W miejscowości o dźwięcznie brzmiącej nazwie Pipiriki kierujemy się na Ohakune, miejscowość u podnóża wulkanów, z najbardziej imponującym Ruapehu na czele. Na miejsce docieramy cali przemoknięci, a wszystko za sprawą lekkiego załamania pogody. Budząc się rano, na namiocie mamy szron. W duchu dziękujemy Panu Pajakowi za ciepłe śpiwory. Ze względu na opady śniegu w górach, przekładamy przejście trekkingowym szlakiem na dzień kolejny, który nadchodzi słoneczny i z doskonałą widocznością. Korzystamy z tego faktu w pełni. Około 8-godzinne przejście szlakiem wiedzie pomiędzy dwoma wulkanami. Jeden z nich pełnił we Władcy Pierścieni rolę góry Mount Doom, gdzie wykuty został najważniejszy Pierścień. Gdy stajemy na najwyższym punkcie szlaku, w okolicy Czerwonego Krateru, otacza nas marsjański krajobraz (obrazujący we wspomnianym filmie krainę Mordor). Skały, pył, pustynne kolory i nieustępujący zapach siarki w powietrzu nie przypomina niczego co do tej pory widzieliśmy.

Chętnie jeszcze popatrzyliśmy na piękne szczyty wulkanu Tangariro i jego kolegów, lecz niestety jadąc wzdłuż nich kolejnego dnia, pokrywała je nieprzenikniona warstwa chmur. Po przebrnięciu krótkiego odcinka Mountains to Sea (starą drogą dla powozów, której stan nawierzchni pozostawiał wiele do życzenia) mamy przed sobą praktycznie tylko jazdę w dół, ku Północy. Znane krajobrazy farm i hodowle sosen towarzyszą nam w drodze. Mijamy jedną z atrakcji regionu, mianowicie kolejową pętlę w Raurimi. Legenda głosi, że dwie różne ekipy budujące drogę kolejową między północą a południem spotkały się na zupełnie różnych wysokościach nad poziomem morza. Jedynym rozwiązaniem było zapętlenie torów i to po dwakroć, bo połączyć tory w jeden ciąg.

W Nowej Zelandii z reguły mamy do czynienia z czterema językami: oficjalnego angielskiego oraz trzech turystycznych tytanów – niemieckiego, francuskiego i holenderskiego. Trzy ostatnie dominują na zmianę na napotkanych kempingach i miejscach turystycznych. Jakże się cieszymy, gdy zapytana w podwórku o miejsce na rozbicie namiotu pani okazuje się Czeszką! Na domiar tego, gości dwóch Słowaków, z którymi mamy możliwość parę słów po polsku. Być może to z sąsiedzkiej dobroci, noc spędzamy w przytulnym kamperze, robiąc sobie przerwę od rozkładania i składania namiotu.

Odcięci

Udaje się nabrać sił, a są one niezbędne na kolejne dni. Kierujemy się bowiem na bardzo wymagający szlak Timber Trail, który swoją izolacją i pięknymi widokami przyciąga wielu rowerowych fanatyków. Z założenia prowadzi z północy na południe, ale my nie mamy takich luksusów i w zasadzie większość przejedziemy pod górkę. Chyba nie dodaliśmy, że szlak ten przeznaczony jest dla rowerów MTB, stąd pewnie wzbudzaliśmy niemałą ciekawość, pojawiając się na trasie ze swoimi obładowanymi rowerami. Po przejechaniu szutrowego (rozgrzewkowego) odcinka między Taumarunui i początkiem trasy, zaczęliśmy piąć się w górę po śladach nieczynnej już kolejki do wywozy drewna z wycinki. Trudy pierwszego dnia wymusiły postój przed planowanym. Napotykając schronienie w postaci drewnianej chaty rozkładamy w środku maty. Rankiem obrywamy do owsianki owoce jeżyny, która pięknie tu obrodziła.

Drugi dzień przejazdy przez Timber Trail obfitował w widoki porośniętych buszem gór, spokojnym poczuciem izolacji od reszty świata, wiszącymi nad przepaściami mostami wiszącymi oraz – naturalnie – podjazdami, z których niektóre były wręcz brutalne. Dojazd na najwyższy punkt szlaku po 30 km wspinaczki był wielce uwalniający. Pozostałe 10 km zjazdu zjadło bodaj połowę okładzin hamulcowych. Szlak zaliczamy do wielce malowniczych, choć niezwykle wymagających. Cieszymy się, że mogliśmy go przemierzyć.

Serię rowerowych „wyrypów” kończymy przejazdem nad jezioro Taupo. Aby wydostać się z odizolowanych zakątków Timber Trail, wskakujemy niedaleko miejsca noclegowego w Pureora na szutrówkę, która wyciska ostatnie siły z naszych zmęczonych nóg, udowadniając, że Nowa Zelandia to kraj do przemierzania raczej na lekko, szczególnie gdy chce się zobaczyć więcej zakątków tej malowniczej krainy. Gdy docieramy nad Jezioro Taupo, gdzie swój bieg kończy Wanganui, weekendowy wyścig Ironman przyciąga tłumy, wymagając od nas dłuższych poszukiwań miejsca noclegowego, jak i odbudowania nawyku przebywania z większą liczbą ludzi w zasięgu wzroku. Te kilka dni separacji dobrze nam zrobiły. Może jeszcze kiedyś uda się wrócić na Timber Trail. Tym razem jednak – zdecydowanie “na lekko”.

Dodaj komentarz