GORĄCE POŻEGNANIA
03-18.03.2019, dzień 130.-145.
W OPARACH
Czasem bywa tak, że się nie chce. Bywa, że pedały ciężko się kręcą, nogi nie słuchają, głowa gdzieś w myślach, wiatr przeszkadza, a koła chętniej kręciłyby się w drugą stronę. Dzisiaj jest jednak zupełnie inaczej. Prosta jak strzała droga na północ prowadzi nas sama, lekko z wiatrem i z górki. Po wyrypie na Timber Trail było to dokładnie to, czego potrzebowaliśmy. Nie wiedzieć kiedy dotarliśmy do sławnego w regionie obszaru geotermalnego – Waiotapu. Wśród oparów siarki, które zdecydowanie zabierają apetyt, spacerujemy pomiędzy różnokolorowymi jeziorkami, słuchając w tle bulgoczących odgłosów ulatniających się gazów w basenach błotnych. Być może trudno nazwać te atrakcje pięknymi, ale na pewno – unikalnymi. Przecież nie wszędzie istnieje możliwość wziąć udział w pokazie gejzera, który odbywa się zawsze o tej samej porze. Jak to możliwe? Lady Knox, bo tak nazywa się gejzer w Waiotapu, budzona jest codziennie o 10:15, kiedy to raczona zostaje specjalną substancją wzbudzającą agresję wśród jej rodzaju.
Będąc w geotermalnej kolebce Nowej Zelandii, nie chcemy ominąć miasteczka Rotorua. Po drodze odwiedzamy kilka pobliskich jezior wulkanicznych, które zachwycają swoją urodą. Interesujące, że tak piękne miejsca powstają w takich brutalnych procesach geologicznych. Jadąc kolejnego dnia przez centrum Rotorua znajdujemy się w na terenie Taupo Volcanic Zone, jednego z najbardziej wulkanicznie aktywnych rejonów świata. Dookoła nas buchają opary siarki, a droga rowerowo-spacerowa omija zygzakami bulgoczące błoto, pozwalając przechodniom zaczerpnąć haustami zapach zgniłego jajka. I to wszystko otoczone jest przez tętniąca życiem miejscowość, której mieszkańcy ponoć są całkowicie uodpornieni na lokalne „perfumy”. Podczas pobytu podziwiamy imponujące muzeum miejskie (zamknięte na czas uodparniania konstrukcji na wstrząsy sejsmiczne), uskuteczniamy przejażdżkę wzdłuż wód jeziora Rotorua i odwiedzamy Marae z cmentarzem walczących w II. WŚ Maorysów.
TROCHĘ IZOLACJI NIE ZASZKODZI
Postępujemy mało logistycznie, wracając z powrotem na południowy zachód. Ktokolwiek zajmujący się optymalizacją trasy wiedziałby, gdzie jechać teraz (tj. na północ). Na szczęście, na tej wyprawie unikamy optymalizacji kilometrażu i po 50 km zaczynamy jeden z kilku szlaków rowerowych wzdłuż rzeki Waikato, którą widzieliśmy już, zaczynającą swój bieg w Taupo. Szlak, określony jako „dla zaawansowanych”, atakujemy czując, że spełniamy kryteria wejścia. Prowadzi nas to w górę to w dół, przez busz i gąszcz, ciągle wzdłuż rzeki, która w jakiś sposób przypomina nam Pilicę. Czyżbyśmy stęsknili się za domem? W zamyśleniu, znajdujemy miejsce na taki tymczasowy, ciasny ale własny, i rozkładamy namiot nad brzegiem wody. Następnego dnia, mgła niczym gęsty szal otuliła całą okolicę, a magia chwili dała poczucie szczęścia bycia „tu i teraz”.
Kierując się na jeden z bardziej malowniczych zakątków Nowe Zelandii – Półwysep Coromandel – droga mija nam leniwie, klasycznie wyciskając z nas siódme poty na podjazdach i osuszając, gdy suniemy w dół. W takich momentach kusimy się czasem na podcasty – dobra alternatywa, gdy ręce zbyt zajęte na trzymanie książki. Krajobraz wokoło zbudowany jest z pagórków, które dają wrażenie idealnie na w pół przeciętych kul. Owce i krowy, zamieszkujące pastwiska, idealnie przycięły trawę, dodając okolicy uroku. W takim otoczeniu znajdujemy pewnego dnia rezerwat przyrody, gdzie oszczędzono przed marnym losem parę arów rodzimego buszu. Tak się składa, że w samym centrum tego lasku, znajduje się odizolowane miejsce na kemping, gdzie spędzamy noc w towarzystwie drzew i ptaków. Na miejscu odkrywamy kranik z wodą – czyli będzie prysznic! Właśnie po to nosimy ze sobą pęcherz na wodę. Jedyne obecne tu, cisza i spokój dają dobry sen.
WYPROMOWANI
Rowerzysta ma podczas jazdy z reguły kilku przyjaciół i kilku wrogów. Wiatr w plecy, grawitacja podczas jazdy w dół, droga bez dziur przeciwstawiają się mocno opadom deszczu i stromym podjazdom pod wiatr. Chyba najlepiej jest jednak wszystko co się napotka przyjąć „na chłodno” i zaakceptować to, czego nie da się zmienić. Ciężko było o tak spokojne rozważanie, gdy siedzieliśmy oboje skuleni pod drzewem przy ruchliwej drodze, podczas gdy otwarte niebo od dobrej godziny raczyło nas miotanymi przez wiatr hektolitrami wody, jakby próbując upewnić się, że na pewno nie pozostawi na nas suchej nitki. Ten zdecydowanie jeden z najcięższych dni na naszej wyprawie przeplatają takie sytuacje jeszcze kilka razy, utrudniając dotarcie do ustalonego celu, oddalonego raptem 50 km od początku trasy. Nie ma jednak tego złego, bo gdy logujemy się na kempingu, w cenie dostaje możliwość skorzystania z gorących źródeł! Grzejąc zmarznięte tyłki w wodzie o temperaturze 39 st. C. tak niedawne oberwanie chmury wydaje się tylko dawnym wspomnieniem.
Półwysep Coromandel bardzo kontrastuje z ostatnim, przeważnie płaskim, odcinkiem szlaku rzeki Waikato, który nas do niego doprowadza. Piękne zabudowania miasteczka Thames, założonego przez pierwszych poszukiwaczy złota w Nowej Zelandii, przykuwają wzrok. Niemniej niż wysokie zbocza widocznych łańcuchów górskich. Kolejne kilometry to serpentyny wijące się to wgłąb lądu, to z powrotem ku morzu. Turkusowa woda, natywne drzewa, domki w stylu Lazurowego Wybrzeża oraz gdzieniegdzie napotkane plaże z tysiącami muszelek – tak zapamiętamy nasz wypad na Coromandel. No i te dwa podjazdy, które, co prawda strome i wyczerpujące, ostatecznie umożliwiają podziwianie z wysokości uroków tego popularnego wśród mieszkańców kraju miejsca wypoczynku. W miejscowości o tej samej nazwie co Półwysep, spędzamy jeden dzień. Po części zachęceni przez naszych gospodarzy z Warmshowers lokalnymi atrakcjami, a po części dlatego, że prom do Auckland odpływa co dwa dni.
ŻEGNAMY SIĘ
Na pokładzie wehikułu witamy się z napotkanymi kilka dni wcześniej w Waiotapu Belgami z Antwerpii, którzy obrali wtedy nieco inny kierunek (bardziej optymalny, można by rzec). Rejs mija w pięknych okolicznościach przyrody. Pogoda do żeglugi wręcz idealna. Mijamy chronione wysepki, wyglądając za burtą delfinów, które czasem lubią potowarzyszyć podróżnym. Tym razem nie mamy szczęścia, ale i tak jest super. Podczas ostatnich dni odwiedzamy znajomych z Polski, Paulinę i Przemka w Orewa, walczymy z podjazdami w górzystym Auckland oraz dopinamy przygotowania do lotu. Powoli dociera do nas, że musimy zacząć żegnać się z Krajem Długiej Białej Chmury i przygotować na dalszą przygodę w Azji. Jeden z ostatnich wieczorów spędzamy na szczycie wygasłego wulkanu, Górze Eden, gdzie celebrujemy pożegnanie, zarówno Nowej Zelandii, jak i młodości Pawła, który tutaj obchodzi swoje 30. urodziny.
Nowa Zelandia to kraj ze wspaniałymi widokami, krystalicznie czystymi strumieniami, pięknych lasach i nieprzewidywalnej pogodzie. Jazda na rowerze tutaj, przygotowała nas na każdy podjazd w przyszłości i dała bezcenną wiedzę w tej materii. W kwestii „ale” – w Nowej Zelandii napotkaliśmy też najmniej przyjaznych kierowców, a także brak kultury jedzenia (ciastko z mięsem i ryba z frytkami to wszytko w tym temacie) i wysokie ceny za jedzenie tutaj wyhodowane (sic!). Niemniej, każdego cyklistę czekają tu majestatyczne piękno natury, wymagające i jednocześnie satysfakcjonujące trasy oraz wiele niezapomnianych przeżyć.