Jedzie rower z daleka…

Jedzie rower z daleka...

25.11. - 03.12.2018, dzień 31.-39.

Półwyspem

Melbourne nas urzekło i choć wiedzieliśmy, że czas już na nas, niełatwo opuszczaliśmy mieszkanie naszego nowego znajomego, Paula. Na pożegnanie dostaliśmy torbę owoców oraz wskazówki jak wyjechać z miasta i dojechać do Stony Point, skąd odpływa prom na wyspę Phillip Island – kolejny przystanek w drodze ku kolejowym szlakom rowerowym wschodniej Victorii.
Wschodnie wybrzeże zatoki morskiej, zwanej Port Phillip jest mocno zabudowane, a tworzące je małe miejscowości razem budują rozległe przedmieścia Melbourne. Z reguły, duże aglomeracje są najmniej przyjemną częścią rowerowej podróży. Zatłoczenie, światła na skrzyżowaniach, potrzeba ciągłego skupienia w nawigacji po gęstej sieci infrastruktury – to tylko kilka z negatywów. Na nasze szczęście, zdecydowana większość trasy wyjazdowej z Melbourne odbywała się wyznaczonymi szlakami pieszo-rowerowymi oraz mało ruchliwymi ciągami drogowymi. Co więcej, ponad połowę drogi na Phillip Island uprzyjemniał nam widok na zatokę. Choć, już klasycznie, wiatr nie był nam skory, to lekkie słońce dodawało otuchy w chłodną niedzielę.

Przedzierając się przez kolejne dzielnice, zastanawiała nas mała liczba rowerzystów „casualowych”, tj. innych niż lajkrowi wojownicy na rowerach szosowych. Powoli zaczynamy się przyzwyczajać, że mieszkańcy Victorii mają generalnie sceptyczne nastawienie do rowerów, jak i rowerzystów.

Jak wisienka na torcie

Odhaczając kolejne miejsca, St. Kilda, Brighton, Hampton oraz Parkdale, docieramy do końca przygody z zatoką Filipa. Kolejne kilometry wymagają uwagi planowania, bo sieć rowerowa nie jest tu w pełni spójna. Warto było jednak nie iść na łatwiznę, wybierając prostą jak strzała, ale zatłoczoną w weekend główną drogą M11. Trafiając na elementy szlaku Long Beach Trail udało się zobaczyć miejsca niedostępne dla kierowców. Między innymi mokradła w Edithvale-Seaford, wały wzdłuż Patterson River (przypominające znane nam krakowskie) oraz pola golfowe Frankston. Gdy dotarliśmy do granic przedmieść, przywitał nas tam wspaniale przygotowany szlak Peninsula Link Trail, który w przyszłości ma połączyć Melbourne z resztą półwyspu, na którym się znajdujemy. Od tego momentu czujemy się bezpiecznie, odcięci od wzmożonego ruchu samochodów.
Najlepsze jednak zostało dla nas na koniec, niczym wisienka na torcie. Trafiamy bowiem do rezerwatu przyrody Warringine Park. Przez jego środek rozlewiska biegnie drewniana kładka, z której mogliśmy obserwować lokalne ptactwo oraz skorupiaki, które zasiedliły muliste dno. Jazda była bajkowa, choć musieliśmy zachować ostrożność, bo deptak nie posiadał balustrad. Wizja wylądowania z całym dobytkiem w kleistej mazi utrzymywała naszą prędkość w rozsądnych granicach 10 km/h.

Tej nocy spaliśmy zaraz przy przystani promowej. Mieliśmy tam okazję spróbować świeżo złowionej ryby morskiej, którą zaoferował nam jeden z bywalców kempingu, dumnie mówiąc o jej walorach smakowych. Podobno najważniejsze, aby słonowodnej ryby nie płukać w wodzie słodkiej. Bierzemy sobie radę do serca. Po wrzuceniu prezentu na „barbie”, mogliśmy delektować się naprawdę przepysznym daniem!

Wypromowani

Kolejny dzień miał prawo zacząć się leniwie, bo prom odpływał dopiero przed 11:00. Wody były spokojne, a półgodzinna podróż minęła bez zastrzeżeń. No, jeden chłopak, któremu zwiało z górnego pokładu czapkę, mógłby się nie zgodzić. W zasadzie my też nie byliśmy do końca zadowoleni, gdy usłyszeliśmy ceny biletów ($13 / osobę) oraz konieczności dopłaty do roweru ($4 / pojazd). Trudno.

Wyspa Phillipa przywitała pięknym słońcem. Po szybkich zakupach w pobliskim Aldim, jedziemy skonsumować drugie śniadanie w parku naturalnym w centrum wyspy. W otoczeniu eukaliptusów (i najprawdopodobniej grupy koali, które czasem ciężko dojrzeć) posilamy się. Resztę wyspy przejeżdżamy wydzielonymi szlakami pieszo-rowerowymi i dojeżdżamy do mostu łączącego ją ze stałym lądem, z którego podziwiamy mieniące się wody rzeki pod nami. Kolejne kilometry to strome pagórki na biegnącej wzdłuż drogi szutrowej drodze rowerowej.

Stacja pierwsza

Kierujemy się na wschód do miejscowości Anderson, gdzie swój początek bierze pierwszy z czterech planowanych przez nas do zaliczenia szlaków rowerowych – Bass Coast Rail Trail. Ma on 16 kilometrów długości i daje możliwość podziwiania Cieśniny Bassa z wysokości nasypu kolejowego. Czujemy się tam wspaniale. Lekka bryza na twarzy chłodzi spocone czoło. Fale szumią, zagłuszając wszelkie inne niepożądane dźwięki. Z dobrymi humorami, przez bujny busz, trafiamy do miejscowości o ciekawej nazwie – Wonthaggi. Szybkie spojrzenie na mapę i wiemy, że tego typu aborygeńskie nazewnictwo będzie nam towarzyszyć przez pozostałą drogę do Sydney.

Będąc w centrum, dostajemy wiadomość od dziewczyny z Warmshowers, która mieszka w pobliskim Inverloch. Przyjmujemy chętnie zaproszenie, kupujemy parę rarytasów na grilla i udajemy się na południe, poleconą przez Georgię widowiskową drogą przy wybrzeżu. O, jakże było warto pokonać kilka górek i kilometrów więcej! Mało znana zatoka Venus Bay pokazała nam atuty nie odstępujące urodą Great Ocean Road, ale oszczędzając jakiegokolwiek ruchu samochodów. Piękne plaże i konstrukcje skalne mogliśmy podziwiać z przygotowanych dla turystów punktów widokowych. Do domu gospodarzy trafiamy wieczorem, który spędzamy w miłym towarzystwie.

Przez Strez-leki

Dobry sen w postawionej za domem niewielkiej przyczepie kempingowej był tym, czego potrzebowaliśmy. Postanowiliśmy ten kolejny słoneczny dzień przeznaczyć na małe lenistwo. Po obfitym śniadaniu w towarzystwie Georgii, która pomaga nam zaplanować trasę na następne dni, rozkładamy się na pobliskiej plaży. Krótka praktyka jogi, książka, segregacja zdjęć, wszystko w towarzystwie obserwujących nas bacznie mew. Wczesnym popołudniem odpalamy grilla w pobliskim parku. Parę szaszłyków później, wsiadamy w końcu na rowery i powoli, ospale toczymy się, prąc pod górkę do pobliskiego Leongatha, gdzie zapewniony mamy kolejny nocleg dzięki platformie Warmshowers. Podejmują nas bardzo mili i ciepli ludzie – Rob i Lorenza. Przepyszne domowej roboty piwo i pyszny obiad zapamiętamy przez następne kilka dni.

Niedaleko centrum zatrzymujemy się, żeby zrobić zdjęcie tablicy upamiętniającej obecność w okolicy polskiego badacza, Pawła Edmunda Strzeleckiego, który studiował i opisywał geografię południowo-wschodniej Australii. To właśnie on nazwał najwyższy masyw Górą Kościuszki. Kolejnego dnia będziemy mieli okazję jechać przez malownicze górskie pasmo – Strzelecki Range.

W tym punkcie autor pozwala sobie na próbę odwzorowania wymowy powyższych nazwisk przez miejscowych. Kościuszko to „Kos-juz-kou”, a Sir Strzelecki – „Strez-leki”. Leniwi jacyś Ci Australijczycy, czy coś…

Trele / Stacja druga

Gdy za gospodarzami, wychodzącymi do pracy zamykają się drzwi, pozwalamy sobie jeszcze na krótką drzemkę. Zapowiada się ciepły dzień, więc czym prędzej napełniamy bidony i pedałujemy na północny-wschód, pnąc się pod górę „Strezleków” do miejscowości Mirboo North. Tutaj rozpoczynamy kolejny kolejowy szlak rowerowy o nazwie Grand Ridge Rail Trail.

Po krótkiej przerwie w mieście, czytamy tablice informacyjnie, które polecają przejść położonym nieopodal szlakiem Lyrebird Walk. Bardzo chcielibyśmy usłyszeć brzmienie głosu tego nieuchwytnego ptaka (po polsku „lirogon”). Potrafi on naśladować dosłownie każdy możliwy dźwięk, który usłyszy. Szukając partnerki, wkomponowuje je w niemożliwe do powtórzenia serenady. Polecamy wyszukać angielską nazwę ptaka do przeglądarki i samemu usłyszeć jak naśladuje migawkę aparatu czy dźwięk syreny alarmu samochodowego! Z tego spaceru rezygnujemy, ponieważ kilka dni wcześniej zostaliśmy poinformowani, że nie jest to odpowiedni czas na śpiewy tych ptaków, więc szansa na doświadczenie operowych treli – bardzo niska.

Źródło: NationalGeographic.com

Wiosenne grzybobranie

Już na początku Grand Ridge znajdujemy znajome nam z Polski dorodne maślaki. Szybka weryfikacja z mądrością Internetu i już wiemy, co będzie dzisiaj na kolację! W dobrych humorach ruszamy przed siebie. Praktycznie na całej długości szlaku, tj. przez 13 kilometrów, zjeżdżamy w dół. Po drodze podziwamy zieleń igliwia sosnowego, wielkie paprocie i donośny śmiech kookaburry, zamieszkującej te lasy. Końcowe miasteczko tasy, Boolara, pojawia się na horyzoncie zdecydowanie za szybko.

Aby dotrzeć do następnego planowanego szlaku kolejowego, musimy równiną Latrobe dotrzeć w okolice miasta Traralgon. Okolica ta znana jest z elektrowni zasilanej węglem brunatnym, która produkuje prąd, zapewniając prawie 90% zapotrzebowania energetycznego stanu Victoria. Wiatr w plecy i płaska struktura doliny powodują, że przed przewidywanym czasem meldujemy się w sklepie miasteczka Morwell, aby dokupić składniki na wyczekiwaną poniekąd kolację.

Ostatnie 12 kilometrów tego dnia spędzamy w towarzystwie ludzi wracających z pracy w mieście. Niepostrzeżenie dolina zmienia się w pagórkowate przedgórze, a rzadkie lasy eukaliptusowe w gęsty busz. W takiej okolicy będziemy się stołować i nocować. Wirilda Environmental Park to miejsce do spędzania wolnego czasu w otoczeniu natury z możliwością darmowego noclegu. Łazienkę reprezentują zabudowane wychodki i biegnąca nieopodal rzeka, domową kuchnię zastępują „barbie”, ławy i stoliki, , a sypialnię – znane sobie namiot, maty i śpiwory. W takiej kolejności właśnie realizujemy wieczorny plan zajęć. Kąpiel w rzece orzeźwia, a pyszna zasmażka grzybowa w towarzystwie wołowego steka sprawia, że do namiotu nogi kierują nas same…

Stacja trzecia

Nie ma chyba lepszego miejsca i sposobu na pobudkę, niż ciepły poranny wietrzyk w lesie, szum strumyka i świergot ptaków. Chciałoby się tak częściej, lecz nie zawsze nasza trasa i dzienne dystanse pozwalają na skorzystanie z tego typu wygody.

GPS mówi nam, że do Gippsland Plains Rail Trail, trzeciego od Melbourne szlaku rowerowego, dzieli nas 13 kilometrów. Płaska wyżynna asfaltowa droga, szerokim poboczem wiedzie nas do miasteczka Glengarry, gdzie wkraczamy na szutrowy szlak. Dwaj lajkrowi wojownicy przypatrują się naszej decyzji, ignorują powitalne „G`day!”. Nic nie jest w stanie jednak zepsuć nam dzisiaj dobrego nastroju. Czeka nas bowiem prawie 60 kilometrów płaskiej żwirówki, a w sakwach świeże pieczywo i otrzymany od gospodarzy w Leongatha domowej roboty dżem z jeżyn. W podróży rowerowej, małe rzeczy cieszą bardziej. Dlatego z tego miejsca polecamy ten stan!

W kwestii monumentalnych wydarzeń – niewiele się dzieje. Zdecydowanie lubimy to od czasu do czasu. Gdy plan dnia można opisać jednym zdaniem. Podczas naszej wyprawy traktujemy to jako coś niezwykłego, anomalię. Czy w naszej krakowskiej codzienności nie było aby odwrotnie? Że to ta wspaniała sobota, na którą czekaliśmy 5 podobnych do siebie dni przyniesie wiatr zmian?
Z Maffra, gdzie nocowaliśmy na kempingu przy polu namiotowym zostaje nam kilka kilometrów do Stratford, gdzie oficjalnie Gippsland Plains Rail Trail dobiega końca. Żegnamy się z nim. Było miło, ale dzisiaj musimy dotrzeć do Bairnsdale. Nie uwierzycie, ale tam też jest kolejowy szlak rowerowy.

Zakurzony łącznik

Musieliśmy porzucić wygodę asfaltowej drogi i przy okazji odmówić wątpliwej przyjemności jazdy u boku ciężarówek. Wyznaczona trasa prowadzi przez małe wioski, drogami gruntowymi pośrodku buszu. Warto było zabrnąć parę razy w piasek i wytrząść poślady na nierównościach, bo natura Australii ciągle ukazywała swoje oblicze. Słodki zapach eukaliptusów unosił się w powietrzu. Z wysoka podśmiewały się z nas kookaburry. Między krzakami przekicały czarne walabie. I do tego spotkaliśmy bardzo niewielu przedstawicieli homo sapiens. W zasadzie dopiero w małej mieścinie, około 3/4 drogi, gdy uzupełnialiśmy zapasy wody w łazience miejscowego klubiku sportowego. W Australii można znaleźć pitną wodę praktycznie wszędzie, gdzie tylko znajduje się człowiek. Ten kraj dokładnie wie, że jest do żywioł niezbędny do istnienia, a możliwość napicia się to prawo każdego człowieka. Ludzie tutaj podchodzą do tematu wody i jej oszczędzania z dużym szacunkiem.

Mocno zakurzeni, lekko spieczeni słońcem, docieramy do Barinsdale, gdzie przed swoim nietypowym domem czekał Geoff, gospodarz z Warmshowers. Nietypowym, bo umiejscowionym w dzielnicy przemysłowej. W zasadzie nie był to dom, tylko wynajęty warsztat z dwoma pomieszczeniami biurowymi, przerobionymi na sypialnię i biuro oraz łazienką. Pod dachem zmieścił się jeszcze samochód oraz stół z narzędziami i ława, przy której jedliśmy. Zdecydowanie sami nie chcielibyśmy mieszkać w takim surowym miejscu. Niemniej, wspaniale jest poznać kolejny nowy sposób na życie. Co więcej, oprócz nas, nocuje tu oprócz nas Tom – Nowozelandczyk w średnim wieku, który wiele lat mieszkał w Wielkiej Brytanii, następnie w Szwecji, a aktualnie prowadzi w swojej ojczyźnie z żoną pole kempingowe dla naturystów. Dostaliśmy od niego zaproszenie, bo sam także gości ludzi przez Warmshowers. Oczywiście, wcześniej informuje o zasadach pobytu!

Stacja czwarta

Kolejnego dnia, całą czwórką ruszamy szlakiem East Gippsland Rail Trail. Trasa wije się niedaleko głównej drogi w regionie, Princess Highway. Wyjazd z miasta nie byłby taki prosty, gdyby nie znajomość jego topografii przez naszego gospodarza. Pogoda zapowiada się przednio. O godzinie 10:00 są już 24 st. C. Z Geoff“em żegnamy się po 10 kilometrach. W dalszą wyprawę tego dnia ruszamy z Tomem, którego brytyjskie korzenie każą zatrzymać się w najbliższej miejscowości na tosty oraz „scones”, czyli maślane bułeczki, podawane z dżemem i bitą śmietaną. Nasz nowy kolega zjada ich chyba za dużo, bo po pierwszym już kilometrze przebija oponę. Szybki alians tandemu Tom plus Paweł i po chwili znowu możemy ruszać.

Wbrew pozorom, ten kolejowy szlak mocno pnie się do góry. 5-kilometrowe podjazdy to standard tego dnia. Na szczęście po drodze możemy podziwiać pozostałości po drewnianych mostach, których renowacja jest w dalszych planach rozwoju turystyki rowerowej. Niemałą frajdę sprawiają także tunele.

Ciepły dzień płynnie przechodzi w upalny, gdy na liczniku pojawia się 35 stopni w cieniu. Tymczasem my wspinamy się lub zjeżdżamy, dyskutując i wymieniając zdania z Tomem, którego poglądy były nie raz zbliżone do naszych. Gdy od jazdy i rozmów robi nam się zbyt gorąco, postanawiamy zatrzymać się w wiosce Nowa Nowa, aby wskoczyć do pobliskiej rzeki, co polecała nam pani od tostów w Bruthen. Prawdopodobnie kąpiel była punktem zwrotnym, gdyż po wyjściu z wody jazda rowerem była ostatnią rzeczą, na którą mieliśmy ochotę! Co gorsza, spotkaliśmy właściciela pobliskiego kempingu, który niską ceną przekonał nas, aby właśnie tam zakończyć dzisiejszą podróż. Mamy ciągle zapas czasu, bo w Sydney mamy być dopiero około 22-ego grudnia, stąd korzystamy. Tom niestety spieszy się na wigilię w towarzystwie syna i brata w Brisbane i nie będzie mógł nam potowarzyszyć. Gorące pożegnanie, powtórne zaproszenie na kemping naturystów i rozbijamy namiot.

Patrząc na pogodę, decydujemy się zostać również i dzień następny. Wiemy, że dokonaliśmy dobrej decyzji, gdy poranny ulewny deszcz budzi nas uderzaniem kropli deszczu o tropik. Pozostałą część dnia poświęcamy na nadrobienie korespondencji, porządkowanie materiałów fotograficznych, lekturę oraz kontakt z rodzicami.

Palenie mostów

Dzień przerwy w podróży rowerowej, jest jak miecz obosieczny, bo rano budzimy się wypoczęci, ale zupełnie nieskorzy do jazdy. Pozostałe 40 kilometrów East Gippsland Rail Trail pokonujemy niespieszne. Jeszcze przed odjazdem robimy sobie pamiątkowe zdjęcie przed lobby. Zamieniając przy okazji dwa słowa z właścicielami, dowiadujemy się, że są tu od miesiąca. Po roku podróżowania dookoła Australii doszli do wniosku, że chcą na chwilę osiąść i postanowili przejąć perspektywiczny, choć opuszczony kemping w Nowa Nowa. Kosztuje ich to dużo pracy, ale widzimy, że odnaleźli się w nowej roli gospodarzy.

Podczas, gdy my raz po raz obracamy korbami rowerów, wspinając się coraz wyżej, słońce głaszcze nasze policzki, a wiatr, przeciwnie do zwyczaju, lekko popycha do przodu. Czujemy się blisko natury, gdy dociera do nas skrzek małych papużek gatunku Rosella, a półmetrowe iguany wyciągają języki, gdy wyczuwają wibracje spod naszych opon.

Jak to na górski odcinek kolei przystało, napotykamy kilka mostów. Niestety, żaden nie jest przejezdny, a my podążamy pobliskimi objazdami o pewnej charakterystyce – najpierw szybko w dół, a następnie mozolnie w górę. Na szczęście, społeczność okolicznych miasteczek wspólnie podejmuje kroki w celu rewitalizacji i odbudowy nieczynnych konstrukcji. Przy jednej z tabliczek na trasie dowiadujemy się o niedawnym pożarze, który strawił wysoki most. Tabliczka głosiła „Century old wooden bridges burn extremely well”. Co prawda to prawda. Gdy dostrzegamy nieopodal spoglądającego na nas jadowitego węża (black snake), zgrabnie pokonujemy jeden z ostatnich podjazdów, po którym płynnie (poza gałęzią w poprzek drogi) docieramy do miasteczka Orbost. Ponieważ jest dopiero godzina 15:00, wybieramy się do lokalnych delikatesów FoodWorks na zakupy, robiąc zapasy żywieniowe na dzisiejszą kolację oraz kolejne dwa dni, gdy w drodze do Goongerah, pośród lasów Goolengook pozbawieni będziemy łatwego dostępu do sklepów, czy wody.

W ten sposób domykamy rozdział kolejowych szlaków rowerowych stanu Victoria. Przed nami górska wspinaczka na około 1000 m n.p.m. i wyżynny trekking do stanu New South Wales, gdyż chcemy dostać się na East Coast omijając jednocześnie ruchliwy i niebezpieczny odcinek autostrady Princess Highway. Zgodnie z radami innych kolegów-rowerzystów.

kisspng-instagram-facebook-inc-youtube-organization-5afa8aa066b1c8.6837099915263689284207
@2findthepath
584ac2d03ac3a570f94a666d
/2findthepath

Dodaj komentarz