Ku wybrzeżu i wielbłądom

Ku wybrzeżu i wielbłądom

02-04.11.2018, dzień 8.-10.

[sgpx gpx="/wp-content/uploads/gpx/Meningie - Mount Benson by 2FTP.gpx"]

Kiedy po zachodzie słońca poprzedniego dnia spostrzegliśmy daleko na horyzoncie błyskawice, rzuciliśmy okiem na aplikację Windy (pozwala sprawdzić prognozę pogody, wyładowania/burze, ale i siłę oraz kierunek wiatru, czyli wszystko to, co rowerzysta chciałby wiedzieć w trasie) oraz sprawdziliśmy kilka innych źródeł pogodowych. Bezwględnie, solidna burza nieuchronnie burza zbliżała się do nas. Była dokładnie po drugiej stronie jeziora, ok. 70km na północny-zachód, więc jej pomruki docierały na kemping bez przeszkód. Dodatkowo, bardzo liczne wyładowania, niczym stroboskop (nie przypominamy sobie czegoś takiego z Polski), oświetlały wnętrze namiotu, nie dając w rezultacie pożądanego snu. Gdy pioruny znacznie przybrały na sile, zdecydowaliśmy przenieść się z dobytkiem pod dach pobliskiej kuchni. Zrzuciliśmy tam rzeczy i namiot w ostatniej chwili, gdy burza właśnie się rozkręcała nad Meningie. Po jej przejściu przyszedł wyczekiwany sen. Kolejna nawałnica, jeszcze silniejsza, z wyładowaniami w super-bliskiej odległości, przeszła nad nami ok. 3:00 nad ranem. Cieszyliśmy się wtedy, że nasz namiot nie znajduję się już więcej pod jednym z drzew, gdzie przedwczoraj go rozbiliśmy chowając się przed słońcem.

Ciężka noc wymusiła kilkukrotne przełączanie budzika. Ten mały falstart bardzo nas jednak nie przejął, bo czasem człowiek musi. Ostateczny czas opuszczenia kempingu, dodatkowo przeciągnął się, ponieważ zbierając swoje manatki przy „kuchennym obozie”, poznaliśmy naprawdę świetnych ludzi!

Dorota i Peter to polsko-węgierski tandem podróżników. Wyruszyli w styczniu 2018 w podróż do Azji południowo-wschodniej, a aktualnie kończą australijską pętlę w busie przerobionym na kampera. Przejechali tutaj Queensland, następnie przecięli outback z północy na południe i aktualnie południowo-wschodnim wybrzeżem zmierzają do Sydney. Super ludzie!

Z nowymi siłami po „day-offie”, poczuliśmy energię żeby przeć na przód. Dobra pogoda i lekki wiatr z boku nie utrudniały przejazdu planowanej trasy.

Po kilku kilometrach za Meningie zaczęliśmy czuć w powietrzu lekko słony i rybny zapach. Tereny Coorong to ewenement na skalę Australii i raj dla wodnych ptaków. Mają one tutaj dostęp do słonych zbiorników wodnych (ograniczonych wysokimi wydmami) i chronionych prawem obszarów zalesionych.

Przez Coorong wiedzie jedna droga tranzytowa – Princess Highway lub po nowemu B1. Dzisiejszego dnia co chwilę opada i unosi się, dając nam możliwość podziwiania niezwykłych krajobrazów. Gdyby nie szum opon mijających nas samochodów 4×4, korzystających z możliwość jazdy plażą, naprawdę czuć by było błogość tej przestrzeni. Na jednej z pagórków napotkaliśmy aluminiowe stolik i ławki, więc z fantastycznymi widokami rozkoszowaliśmy się świeżo przygotowaną kawą.

Droga nie była najłatwiejsza, a decyzja o przejeździe równoległą starą drogą szutrową, która okazała się kilkukilometrową tarką, nie pomogła wcale. Gdy wzmógł się wiatr, który właśnie zmienił kierunek na przeciwny do nas, odliczaliśmy z niecierpliwością kilometry do kempingu.

Jakie było nasze zdziwienie, gdy po wtoczeniu naszych machin na teren „42 mile crossing camp”, zobaczyliśmy znajomy pojazd naszych poznanych wczoraj znajomych, którzy siedzieli sobie na dachu swego mobilu, posilając się. Zdecydowali oni, że również zatrzymają się w tym samym miejscu. Spędziliśmy wspólnie fantastyczny wieczór, rozmawiając na przeróżne tematy natury egzystencjalnej.

W międzyczasie zaczęły nam towarzyszyć w bezpiecznym oddaleniu kangury, posilające się świeżą trawką przy namiocie. To chyba właśnie największy urok kempingów w parkach narodowych. Oddajemy wygodę ciepłego prysznica i nieźle wyposażonej kuchni, w zamian za gwieździste niebo, ciszę i obecność innych stworzeń.

Tak jak i dnia poprzedniego, tak ten poranek również mocno się przeciąga. Dobre towarzystwo tylko utrudnia rozłąkę. Wierzymy, że z Dorotą i Peterem jeszcze kiedyś się spotkamy, a na razie po prostu będą mieszkać w naszej pamięci.

Dzisiejsza jazda powinna być płaska i krótka, bo przed nami tylko 65 km do Kingston. Pikuś. Otóż nie. Silny i zimny wiatr prosto w twarz zabierał siły i ochotę na pedałowanie. Płaska droga, prawie bez najmniejszego nawet zakrętu, który pojawiał się niespodziewanie co kilka kilometrów dawała uczucie nudy. Krajobraz od rana do wieczora nie zmienił się ani trochę. Zaczęła się w nas zbierać frustracja. Z jednej strony brak wzniesień to marzenie rowerzysty, z drugiej ile można machać w kółko nogami pod wiatr z prędkością 8km/h.

Tego dnia niewiele się wydarzyło. Najprzyjemniejszym, prócz czasu z miłymi znajomymi, okazała się porcja fish&chips niedaleko kempingu. W sumie te dwie buteleczki pale ale od Coopers też nie były najgorsze. A jeżeli dodamy do tego piękny zachód słońca na plaży Oceany Południowego, ten dzień przestał zalegać w niechlubnej szufladzie „do zapomnienia”.

Ruszając z kempingu w Kingston spotkaliśmy miłe starsze małżeństwo, poznane w Meningie dwa dni wcześniej. Na podstawie zeszytu, w którym od 40 lat (sic!) zapisywali wszystkie swoje wyjazdy kempingowe – lokalizacje, ceny, opinie o miejscu, dali nam niejedną radę odnośnie drogi do Melbourne przed nami.

Jakiś czas temu pojawił się temat społeczności Help Exchange (w skrócie HelpX), które dawała możliwość kontaktu wolontariuszy i gospodarzy/farmerów/innych podmiotów, u których pracuje się w zamian za nocleg, wyżywienie, lub oba na raz. Spróbujemy opisać HelpX jeszcze w innym wpisie.

Od jakiegoś czasu chcieliśmy pobyć u jednych takich gospodarzy. Dokładniej chodzi o farmę wielbłądów, hodowanych niedaleko Robe w celu pozyskiwania mleka. Ma ono właściwości zdrowotne, nieszkodliwe tłuszcze, wiele witamin, jest polecane ludziom, którzy nie tolerują laktozy lub dzieciom z wieloma uczuleniami. Ze względu na niedawną przeprowadzkę całego stada z okolic Port Augusta, aktualnie farma nie produkuje mleka, więc nie mieliśmy ostatecznie okazji go spróbować.

Ale nie uprzedzając faktów – skontaktowaliśmy się z gospodynią, która zaprosiła nas do siebie na kilka dni. Do naszych obowiązków należałoby podlewanie nowo posadzonych roślin, plewienie czy inne prace w gospodarstwie. Dostaliśmy za to nocleg i posiłki przygotowywane przez miłą Tara-Jae (TJ).

Żeby się tam dostać, rano wskoczyliśmy na rowery i pognaliśmy z wiatrem na południe. Zatrzymaliśmy w zasadzie tylko raz – na farmie Sandy Grove. Zamieszkująca ją Robyn razem z mężem uprawiają owoce zwane „munchries” – to malutkie jabłuszka wielkości borówki amerykańskiej. Smakują jak suszone jabłka. Skusiliśmy się na sernik i lody na bazie tych słodziaków. Zasmakowały nam na tyle, że do sakwy trafił mały słoiczek dżemu!

Późniejszym popołudniem doturlaliśmy się na farmę Humpalicious (taka nazwa!). TJ przywitała nas herbatą i wskazała przyczepkę kempingową, w której mieliśmy zamieszkać. Okazało się wtedy również, że Warwick, mąż TJ, razem ze swoim bratem Rodneyem pojechali na pustynie, żeby zdobyć więcej wielbłądów, które na wolności mieszkają w outbacku, najczęściej na terenach Aborygenów. Dowiedzieliśmy się, że Warwick zna miejscową ludność i posługuję się ich językami, stąd całe zadanie może być możliwe. Panowie mieli wrócić za około tydzień, więc zapewne miniemy się w progu, bo my chcemy spędzić tutaj 4 pełne dni i w najbliższy piątek ruszyć w dalszą trasę.

Ciekawe jak to będzie. Mamy dobre przeczucia.

Dodaj komentarz