Lodowce i podjazdy

PODJAZDY I LODOWCE

15-23.01.2019, dzień 83.-91.

[sgpx gpx="/wp-content/uploads/gpx/Haast to Greymouth by 2FTP.gpx"]

PRZYGODA Z TANDEMEM

Psychicznie i fizycznie gotowi na Zachodnie Wybrzeże, w Haast robimy zakupy żywieniowe na kolejne 2 dni (West Coast jest bardzo rzadko zaludnione), piszemy kilka wiadomości do rodziny (West Coast ma bardzo słaby zasięg pomiędzy miasteczkami) oraz zaglądamy do sklepu z wyrobami z merynosów i oposów (bo czemu by nie). Odchodząc, na recepcji w miejscu noclegowym zostawiamy znaleziony dzień wcześniej telefon. Szczęśliwy znalazca ma zgłosić się po niego w najbliższym czasie. Jednak warto w podróży przezornie ustawić awaryjnie namiary na tapecie swojego smartfona!

Górzysty teren ustąpił chwilowo nizinie, gdy po kilku kilometrach przekraczamy piękny żebrowany most. Zaczynają nas otaczać soczyście zielone lasy deszczowe, pozwalając podziwiać prawdziwie niedostępny gąszcz. Napełnia nas podziw dla Maorysów i pierwszych osadników, którzy na przełomie XVIII i XIX wieku przemierzali te ziemie pieszo. Zupełnie niepodobna Nowej Zelandii 6-kilometrowa prosta pozwala dla odmiany pozostawić wysiłek wspinaczki i delektować się widokiem Morza Tasmana, wzburzonego południowym wiatrem. Niedługo jednak wszystko wraca do normalności, gdy góry Collie Range częstują nas kilkoma stromymi podjazdami.

Starając się poczuć ducha Zachodniego Wybrzeża, zatrzymujemy się na odpoczynek nad jeziorem Paringa, gdzie w krystalicznie czystej wodzie oddajemy się kąpieli. Zimna woda genialnie kontrastuje z upalnym dniem. Skrzętnie pokryci repelentem, gotujemy obiad w pięknych okolicznościach przyrody. Podświadomie da się wyczuć, że jedzenie na zewnątrz smakuje bardziej. Może wynika to z faktu, że przez większość swojej historii człowiek pożywiał się na świeżym powietrzu i tylko przez ostatnie kilka tysięcy lat uległo to zmianie. Tak czy inaczej, posiłek znika błyskawicznie. Przed wieczorem czekała nas niemała niespodzianka. W pewnym momencie Paweł dostrzegł nietypowy rower, bo tandem definitywnie do takich się zalicza. Objuczony był on sakwami Crosso, typowymi dla polskich cyklistów. Zdziwienie sięga zenitu, gdy nieopodal pojawia się młoda para – to Weronika i Mariusz z „Aotearoa Tandem Tour”, którzy podróżują narodowym bikepackingowym szlakiem z północy na południe. Byliśmy w kontakcie, ale nie umawialiśmy konkretnego spotkania. Tak widocznie miało być. Ten wieczór spędzamy w piątkę, wraz z łososiem, którego w jakiś cudowny sposób z wody ręką (sic!) wyłowił Mariusz.

Rankiem stwierdziliśmy, że takiej okazji, by przejechać się dwuosobowym rowerem zignorować nie możemy, Szybko więc wskoczyliśmy na tandem. Nie było łatwo, ale jak na pierwszy raz poszło nam nieźle! Ogólnie, rower taki porusza się szybciej w porównaniu do “jednoosobowego”, gdyż synergia siły dwóch par nóg popycha relatywnie lżejszą konstrukcję (duża rama, ale tylko dwa koła a nie cztery, itd.), niż w przypadku dwóch osobnych bicykli. Minusem może być ciągła bliskość osoby towarzyszącej, choć po chwili namysłu Basia uważa to jednak za plus. Ale chwileczkę, przecież nie można po prostu odjechać w chwili irytacji, czy potrzebie samotności, czyż nie? To znaczy próbować można, ale na niewiele się to zda. Tak czy inaczej, tandem to bez dwóch zdań próba dla związku!

WIDOKI (PO)LODOWCOWE

Droga naprzemian pnie się w górę, po czym opada na dół. Łatwo tutaj odróżnić optymistę od pesymisty. Pierwszy powie, że po każdej wspinaczce czeka nas zjazd w dół. Drugi, że każdy zjazd jest oznaką podjazdu. My jednak staramy się być realistami i po prostu „płyniemy z prądem”.

Popołudniem tego niełatwego dnia odbijamy z głównej drogi, kierując się na lodowiec Foxa. Zostawiwszy rowery na parkingu, zaczynamy godzinny trekking ku czołu topniejącego lodowego giganta. Co chwilę spotykamy tabliczki ze zwiększającymi się datami, gdzie kiedyś sięgał lodowiec. Najwyraźniej zmiana klimatu nie oszczędza nawet najważniejszych atrakcji Nowe Zelandii. Właściciele helikopterów nie próżnują, jeden za drugim zabierając głodnych wrażeń turystów, zanim interes stopnieje – dosłownie.

Klasykiem w stylu „must see” w okolicy jest jezioro Matheson, którego tafla wody pięknie odbija alpejskie szczyty. Jedyne czego potrzeba to bezchmurne niebo oraz brak deszczu i wiatru. Akurat trafiliśmy na dokładną odwrotność, więc nie dane nam było podziwiać cudu jeziora. Chwilę potem nadrobiliśmy zaległości, przyglądając się ścianie bajecznych widokówek z Alpami w miejscowym sklepiku. Tyle nam musi na teraz wystarczyć.

Między Fox Glacier a kolejną miejscowością – Franz Joseph Glacier (jak sama nazwa wskazuje, również znanego z obecności lodowca) jest jedynie 25 kilometrów. Dla rowerzysty jednak, oznacza także ponad 600 m przewyższeń. Na pewno będziemy pamiętać jeszcze długo ten dzień, gdy 90%-owa wilgotność i znaczne nachylenie powodowały, że po nosie i brodzie spływały nam wielkie krople potu. Ale jak to mawia klasyk – „pot to tylko płaczący tłuszcz”! Za Franc Joseph, teren zaskakująco zmienił charakter i stał się relatywnie płaski. W Nowej Zelandii oznacza to po prostu brak stromych podjazdów, a jedynie lekkie pochylenie terenu w górę lub dół. Słoneczny dzień zwiększa chęć na przerwę. Nie zastanawiamy się zbyt długo i korzystamy z trawiastego zbocza jeziora Wahapo, gdzie decydujemy się zwiększyć zamierzony dzienny dystans. Posileni resztkami z wczorajszego obiadu, dajemy się nieść przyjemnemu wiatrowi w plecy. Motywacyjne teksty z wielkomiejskich siłowni przydają się jeszcze tego dnia, gdy na horyzoncie pojawia się Mount Hercules. Około 90 km w nogach nie współgra najlepiej z 15 stopniowym gradientem. Dajemy jednak radę, a meldując się w destynacji, tj. miasteczku Harihari, na licznikach widnieje przekroczona „setka” i 1500 m przewyższeń. Jakby w nagrodę, gospodyni, na której podwórku mieliśmy zamiar rozbić namiot, sugeruje możliwość wynajęcia na dwie noce małego pokoiku na zapleczu – w tej samej cenie. Z chęcią przystajemy na propozycję. Czujemy się bardzo komfortowo, gdy po około 10-ciu nocach w namiocie trafiamy do prawdziwego łóżka. Gdy cały następny dzień pada ulewny deszcz, przyglądamy mu się z drugiej strony szyby, czasem wystawiając jedynie nosy zza książki.

DZIKI SZLAK

Odpoczynek służy, dobra pogoda zachęca do jazdy. Zbliżając się do Ross, miejscowości znanej z gorączki złota, która opanowała w XIX w. Zachodnie Wybrzeże, rozpoczynamy tym samym przygodę ze szlakiem Wilderness Trail (WT). Ma on około 100 km i prowadzi częściowo przez nieczynną nitkę kolejową, a częściowo przez szutrowe drogi w pobliskich górach o ograniczonym dostępie, gdzie poczuć można prawdziwą naturę Nowej Zelandii. Pierwszy dzień z WT mija bardzo ciekawie, gdy w okolicy Jeziora Mahinapua, najpierw śladem parowozów do wycinki lasu, a następnie, wijącymi się między drzewiastymi paprociami, ścieżkami trafiamy do miasteczka Hokitika. Korzystając z okazji, próbujemy nowozelandzkiej kuchni, czyli krótko mówiąc fish&chips. Jest pysznie. W drodze do pierwszego w tym kraju gospodarza z Warmshowers spotyka nas rzęsisty deszcz, pokonując wodoodporność kurtek. Nic to! W progu wita nas Kevin, emerytowany naukowiec, wykształcony chemik, pasjonat outdooru. Razem z nami do stołu zasiada para Francuzów, niedawno przybyłych do NZ po wyprawie w Ameryce Południowej, oraz Marc – młody Niemiec, który razem z nimi przemierzał kraj, samemu będąc w podróży rowerowej od ponad roku. Następnego dnia rano Kevin pomógł nam obrać odpowiednią trasę. Do naszej drużyny dołączył Marc, jako że jego ekipa kierowała się do Christchurch, a on tak jak my – do Auckland.

Pnąc się w górę, szlak Wilderness Trail pięknie wprowadza nas na wyższe partie terenu. Jadąc wzdłuż kanału irrygacyjnego, słuchamy plusku wody, która trafiła tu wprost ze źródeł górskich i dostarcza wody mieszkańcom. Podczas krótkiej przerwy podziwiamy obłoki, pędzące nad pomarszczoną od wiatru taflą jeziora Kaniere. Tak jak obiecywał Kevin, spotykamy ptaki zwane weka (czyt. łeka). Na upartego można je pomylić z kiwi, jako że także są niewielkimi ptakami-nielotami, niemniej to zupełnie inna „para kaloszy”. Po kilku pierwszych szutrowych podjazdach zjeżdżamy do lasu, by kontynuować przejazd wąskim szlakiem, bardziej przypominającym pieszy, ale jak najbardziej przejezdnym. Coraz bardziej okrywa nas zieleń, wilgoć i wszechobecne tu paprocie. Trasa po kilku kilometrach wprowadza nas na szuter w rozległej dolinie rzecznej, gdzie obserwujemy szczęśliwie pasące się krowy i owce. Uderza nas zieleń trawy, gdyż gdzieś w głowie mamy wyschnięte i słomkowo-żółte łąki Australii. Wymieniamy się w trójkę uwagami co do rozmaitości trasy, gdy znowu z drogi odbijamy na ścieżkę, prowadzącą ostro w górę. Zanim jednak dostaniemy się na szczyt, zrobimy około kilkadziesiąt 180-stopniowych zwrotów. Wszystko w scenerii rodem z teletubisiów, bo z tym kojarzą się zielone pagórki jakby podkręcone w programie do obróbki zdjęć.

NA POŻEGNANIE

Mnogość zakrętów też trochę bawi, ale ostatecznie doceniamy wkład konstruktora szlaku, by ułatwić mozolny podjazd, na którego końcu czeka nas nie lada atrakcja. Pewien mieszkaniec wymarzył sobie ulicę rodem z Westernu i sen ten zrealizował właśnie na górze, na której w trójkę staliśmy. Drewniane budynki z szyldami, strzelnice i miejsce na wiązanie lejcy. Czuliśmy się jak w filmie z Clintem Eastwoodem, więc zgodnie ze zwyczajem , zaparkowaliśmy wierzchowce i weszliśmy do saloonu. Trochę pokrętnie, zamiast whisky, zamówiliśmy kawę. Chwilę później wróciliśmy do normalności, gdy ostatnie poty wyciskały z nas kolejne podjazdy ze zwrotami, tyle że tym razem już nie tak łagodny gradient podchodził pod 15 stopni, wymuszając tempo marszu starszej pani. Meldujemy się na najwyższym punkcie, czując zadowolenie. W koło roztaczał się widok na okolicę, pobliskie szczyty pokryte sosnami. W nozdrza uderzyło rześkie, świeże powietrze. Razem z kolejnymi kanałami wodnymi, regulującymi przepływ wód strumieni górskich, powoli zmniejszamy wysokość nad poziomem morza. Po noclegu na przytulnym kempingu w Kumara, gdzie Basia pobiera lekcję jogi dla rowerzystów przy dopingu Pawła prosto ze śpiwora, wyruszamy do Greymouth, gdzie Wilderness Trail kończy swój bieg. Ostatnie kilometry spędzamy na wydzielonej od głównej drogi szutrówce. Już nie czuć tutaj „dzikości” szlaku. Popołudniu meldujemy się w hostelu, na którego terenie rozbijamy namiot. Chyba z pożegnalnego smutku, Zachodnie Wybrzeże serwuje nam następnego dnia ulewne deszcze, więc decydujemy przeczekać to w przestronnej sali gościnnej, z wygodnymi kanapami i przytulnym kominkiem.

Tutaj kończy się nasza przygoda ze stosunkowo wymagającym, ale malowniczym West Coast. Cieszymy się z decyzji, podjętej kilka dni temu w Wanaka, aby wybrać tędy trasę, zamiast Wschodem. Teraz w najbliższym czasie wespniemy się na kilka przełęczy, odwiedzimy jeziora dystryktu Nelson i spróbujemy poszukać zajęcia na farmie owiec w dolinie Wairau!

Dodaj komentarz