Najdalej

NAJDALEJ

09-14.01.2019, dzień 77.-82.

[sgpx gpx="/wp-content/uploads/gpx/Queenstown to Haast (+Milford) by 2FTP.gpx"]

DŁUGA BIAŁA CHMURA

Z reguły, gdy w oknie samolotu pojawiają się masywy górskie, sięgamy po aparat. Gdy jednak przewyższają one poruszający się statek powietrzny, człowiek przed wciśnięciem przycisku migawki jakby na chwilę zastyga. Lądowanie w Queenstown było nie lada przeżyciem. Głębokie wulkaniczne doliny Wyspy Południowej pozwalają na powolne zejście na poziom lotniska, dając pasażerowi zapierające dech w piersiach widok potężnych konstrukcji skalnych wokoło.

Po życzeniach szczęśliwej podróży od Pani ze Straży Granicznej odbieramy rowery. Są całe i zdrowe, potwierdzając, że trud włożony w ich zapakowanie na lotnisku w Sydney się opłacił. Tak jak w przypadku Australii, Nowa Zelandia także posiada restrykcje bio-bezpieczeństwa przy wejściu na teren kraju. Wszystko w ramach zachowania unikatowego ekosystemu kraju. W tym celu pracownik biura sprawdził zadeklarowany przez nas przewóz sprzętu sportowego i kempingowego. Opony, buty, namiot zostały dokładnie przestudiowane.

Lotnisko w Queenstown musi przyjmować sporo rowerzystów, bo przed jego budynkiem można znaleźć uchwyt rowerowy i kilka kluczy, ułatwiających ponowne zmontowanie roweru. Gdy właśnie udało się przywrócić świetność rowerowi Basi, podszedł do nas wspomniany pracownik bio-ochrony. Gdy okazało się, że to również zapalony rowerzysta, zdecydowaliśmy się ponownie spotkać, przystając na propozycję gościny w domu nowego znajomego. Nie minęły dwie godziny w Nowej Zelandii, a my już doświadczaliśmy gościnności miejscowych. Co będzie dalej?

PRZEDSMAKI

W nowozelandzkiej mżawce docieramy do hostelu późnym wieczorem. Kolejnego dnia przed wschodem słońca meldujemy się w autobusie, który zabiera nas do znanej z niezapomnianych widoków zatoki Milford Sound. Choć w linii prostej z Queenstown jest to ok. 60 km, dotarcie na miejsce zabiera niecałe 5 godzin. Rejs po zatoce dostarcza wielu pięknych widoków. Wystające z wody na kilkaset metrów pionowe ściany budzą respekt. W jakiś sposób widok ten spowodował refleksję, że już chyba dalej od domu być nie mogliśmy…

Aaa, na dowód, że świat naprawdę jest mały, Basia spotyka na przystani swoją znajomą z rodzinnego Chrzanowa. Jakie były na to szanse?!

Następny dzień poświęcamy na spacer po miasteczku oraz alternatywny dla kolejki linowej – trekking przez Tiki Trail na pobliski Bobs Peak, z którego rozciąga się panorama miasta. Niełatwa godzinna wędrówka rekompensuje trudy niesamowitym widokiem na pobliskie szczyty, które niemal dorównują wysokością rodzimym Rysom. Resztę dnia spędzamy z zapoznanym na lotnisku Markiem, który razem ze swoją córką goszczą nas u siebie.

Po wieczorze pełnym żartów i długich rozmów, w końcu ruszamy. Trudno ukryć, że tęskniło nam się życie w drodze. Chyżo zatem ruszyliśmy szutrowym szlakiem na wschód w stronę miasteczka Arrowtown, jadąc wzdłuż błękitu pobliskiej rzeki, po drodze mijając festyn nad jeziorem Hayes, gdzie nasi gospodarze brać mieli udział w wystawie zwierząt. Dzień zaczął się dłużyć, nasze nogi zaczęły okazywać zmęczenie. Brak wprawy po kilkunastodniowej przerwie od wysiłku dawał się we znaki. Gdyby tego było mało, za jakiś czas wyrosła przed nami stroma ścieżka, pod którą nie pozostało nam nic innego jako wprowadzać rowery! Jak się okazało, znany pieszy szlak Tobins Track byłby nie małym wyzwaniem dla roweru górskiego i nie bardzo nadawał się do jazdy załadowanymi rowerami. Alternatywą była niebezpieczna mozolna wspinaczka pobliskimi serpentynami wraz z pokaźnym tranzytem skierowanym na zachodnie wybrzeże. Podjęliśmy więc wyzwanie szlaku. Pchanie bicykli przez 3-kilometrowym odcinek wycisnęło z nas w godzinę siódme poty. Gdy jednak na szczycie szlaku roztoczył się widok jezior Doliny Kawarau, pełni zapału ruszyliśmy dalej kamienistą drogą.

DEBATA

Celem tego dnia była znana miejscowość turystyczna Wanaka. Gdy o godzinie 15:00 zaczęliśmy mozolną wspinaczkę na przełęcz Crown Saddle czuliśmy, że będzie to pamiętny dzień. Pochylenie jezdni zaczęło rosnąć z każdym przejechanym kilometrem. Niewiele przed szczytem walczyliśmy z 15-18% gradientem, który nie dawał wytchnienia nawet ryczącym w pobliżu nas silnikom samochodów. Tego dnia z 300 m n.p.m. wtaczamy się na 1076. Końcówką sił pochłaniamy resztki jedzenia z sakwy, uwieczniamy wyczyn i zbieramy się do czterdziesto-kilometrowego zjazdu. Gdy wieczorem meldujemy się w miasteczku, sen szybko odnajduje nas zawiniętych w przytulne śpiwory.

Obrana droga brzegiem jeziora Wanaka jest niebywale widokowa. Zanim ruszymy jednak dalej, robimy sobie obowiązkową fotografię przy znanym tu drzewie. Kilkumetrowa wierzba wyrosła z zalanego wodą słupa pobliskiego płotu. Natura klasycznie górą.

Niestety, w okolicy południa pogoda zmienia się, a ołowiane chmury przynoszą deszcz. Decydujemy się zatem na regenerację i wcześniejszy pit-stop na położonym kilkanaście kilometrów dalej polu kempingowym, prowadzonym przed Departament of Conservation (DoC), założonym w celu ochrony natury Nowej Zelandii. Za niewielką opłatą tego typu miejsce noclegowe z reguły posiada na swoim terenie toalety i dostęp do wody (zdatną do picia po przegotowaniu). Odpoczywamy, słuchając kropel rozbijających się o tropik naszego namiotu i obserwując nurt niebywale niebieskiej rzeki. Niedługo przekonamy się, że w Nowej Zelandii takie cuda zdarzają się częściej.

Wolne popołudnie spędzamy na debacie, czy aby powinniśmy pojechać na wschód, w stronę jezior Pukaki i Tekapo do Christchurch, czy na zachód, wzdłuż gór, w towarzystwie lodowców i gęstych lasów deszczowych. Wschód gwarantuje cieplejszą i stabilniejszą pogodę, ale niekiedy monotonne widoki, podczas gdy Zachód to gwarant zarówno zapierających dech w piersiach widoków, jak i ulewnych deszczy. Ostatecznie rzucamy monetą. Niezadowoleni z wyniku, ruszamy na West Coast.

MOTYWATORY

Omijając ruchliwą State Highway 6, która towarzyszyć nam będzie przez kolejne tygodnie, ruszamy lokalnym szlakiem rowerowym wzdłuż kolejnej turkusowej wstążki. Obserwujemy nowo postawione domy po drugiej stronie rzeki i zazdrościmy trochę widoków z okna. Ale, nasze przecież też nie najgorsze? Jadąc przeciwnie do nurtu, docieramy do jeziora Hawea, nad którego brzegiem podziwiamy przedgórze Alp Południowych. Na widok ośnieżonych szczytów czujemy lekki dreszcz emocji. Wiemy, że to tutaj Nowa Zelandia zaczęła się dla nas naprawdę.

Charakterystycznym dla kolejnych dwóch dni staje się naprzemienne występowanie krótkich stromych podjazdów i zaraz po nich wartkich zjazdów. Tektoniczne i polodowcowe ukształtowanie Kraju Długiej Białej Chmury testuje najwytrwalszych rowerzystów. Na szczęście czujemy, że siły w nogach mamy z dnia na dzień coraz to więcej, dlatego już niedługo żegnamy się z Hawea i krótkim przesmykiem, zwanym The Neck (pol. kark) zjeżdżamy do znanego już jeziora – Wanaka. Błękit wody jest niesamowity. W pierwszym możliwym miejscu zatrzymujemy się i napełniamy bidony (chyba tylko przezornie filtrując krystaliczną ciecz). Przejrzystość rzek i jezior zdumiewa i wyzwala niekryty podziw. Niemniej imponują wyryte w zboczach drogi, których historia sięga XIX. stulecia. Solidność wykonania wymuszają obecne gdzieniegdzie wodospady i strumienie.

W przeciwieństwie do Australii, w Nowej Zelandii spotykamy zdecydowanie więcej turystów rowerowych, którzy są dla nas istotnym motywatorem w podróży. Ponad 60-letni Kevin z Anglii przyjechał podziwiać przyrodę w znanym sobie powolnym tempie. Pierre przemierza kraj hybrydowo – na lądzie rowerem składanym, ciągnąc na przyczepce dmuchany ponton, używany w okolicy jezior. Młoda para Szwedów co jakiś czas zsiada z rowerów i rusza w kilkudniowy trekking. Andrew z kraju kangurów wybrał jazdę na lekko, podążając bikepackingowym szlakiem zwanym Tour Aotearoa – z Bay of Islands na samej północy, aż do Bluff na południu. Imponująca para Francuzów kończy w Nowej Zelandii swoją podróż dookoła świata. Przez ich świadectwa aż chce się jechać, a serce mocniej bije.

W DZIESIĄTKĘ

Obierając kierunek na przełęcz zwaną Haast Saddle oficjalnie szykujemy się na West Coast – spektakularne wybrzeże, między oceanem i górami z niebywale kapryśną pogodą i mocnymi opadami. Nie czujemy się jednak przygotowani do nadchodzącej wspinaczki, bo obrane pole namiotowe znajdowało się obok pól startowych helikopterów. Nie ma drugiego takie kraju na ziemi z tak licznym odsetkiem posiadaczy małych helikopterów. Loty wycieczkowe czy to nad Zatokę Milforda czy lodowce Fox i Franz Joseph to tutaj lukratywny biznes. Świst łopat słychać od 4:00 rano do 23:30 wieczorem.

W porównaniu z niedawną wspinaczką na Crown Range, nie czujemy ogromnego wyzwania, gdy meldujemy się na przełęczy Haast. Zastanawiamy się nad źródłem opinii dotyczących tego punktu w Internecie, znanego jako finisz morderczego podjazdu. Wszystko staje się jasne, gdy po drodze w dół musimy co kilka chwil robić postoje, bo niebywałe pochylenie jezdni testuje nasze hamulce i ramiona. Zadowoleni, że jedziemy w tę „lepszą” stronę, szybko zjeżdżamy w dół do dolny rzeki o znanej nazwie Haast, która prowadzi ostatecznie do miasteczka, , jakże by inaczej, Haast. Po drodze zatrzymujemy się na przekąskę. Wtem, jakby wyrosła z ziemi, stanęła przed nami kobieta w średnim wieku, w lekko obdrapanych ubraniach, ale o życzliwym spojrzeniu. W przeciwieństwie do Australii, nie spotykamy tutaj wielu lokalnych, więc kolejne pół godziny radośnie poświęcamy na pogawędkę. Dowiadujemy się, że Zachodnie Wybrzeże warte jest odwiedzenia mimo niesprzyjających warunków pogodowych oraz że do sand-flies – muszek określanych cichą plagą Nowej Zelandii – da się przyzwyczaić. Ruszając dalej, zapewnienia bierzemy sobie do serca. Czujemy, że podjęta nie dalej jak 2 dni temu decyzja o kierunku jazdy ma szansę być strzałem w dziesiątkę…

Dodaj komentarz