Niełatwe przygód początki
29.10.-01.11.2018, dzień 4.-7.
Pożegnań czas nastał. Planowaliśmy wyruszyć tuż po śniadaniu, ale przepakowanie całego dobytku do sakw zajęło nam cały wieczór i położyliśmy się spać nie najwcześniej. Misterny plan legł w gruzach, gdy nie wstaliśmy z budzikiem, a potem nasz sympatyczny kolega z AirBNB zapragnął strzelić sobie z nami kilka fotek na pamiątkę. Summa summarum, na rowery wsiedliśmy w południe.
Wzgórza Adelaide Hills pojawiły się niespodzianie szybko. Słońce dobrze się już rozkręcało, a my właśnie doświadczaliśmy podjazdów stromych na ponad 10 stopni. I to jednego za drugim. Co jakiś czas obracając głowę, zza drzew wyłaniały się zabudowania aglomeracji i skrzący się ocean.
Wczorajsze zakupy w Rite Prices nie pomagały w pokonywaniu górek. Zaczynamy wątpić, czy był sens tak się zaopatrywać na zapas. Szczególnie przed tymi górkami. „Jo to czuła”, cytując nasz inside-joke.
Tak w ogóle, to już pierwszego dnia mieliśmy okazję zobaczyć kangura. Niestety, leżał on martwy przy drodze. Sprawiał wrażenie figury woskowej. Miał dobrze ponad półtorej metra i zdawał się olbrzymi. Od tej pory już byliśmy pewni przeznaczenia ogromnych zderzaków z przodu miejscowych samochodów.
Jeśli nasze rozgrzewkowe 80 km, wykręcone ostatnimi dniami po okolicy Adelajdy miało nas nieco rozgrzać, to w ogóle się to nie udało. Planowaliśmy tego dnia zrobić zaledwie 40 kilometrów, tj. do Mount Barker, ale gdy po 3 godzinach jazdy przejechaliśmy marne 15 km, cel wydawał się wręcz niemożliwy. Postanowiliśmy przeć dalej. Więcej nadziei wlała w nasze serce miejscowość Stirling, która oznaczała koniec stromizn, oferując w zamian podjazdy raczej długie i mozolne, lecz relatywnie płaskie.
Wkraczając w wiejskie klimaty Australii, jadąc m.in. przez Bridgewater czy niemiecką osadę Hahndorf, dotarło do nas, że od suburbiów Adelajdy, różnią się tylko rzadszą zabudową oraz bezwględna przewagą pick-upów (zwanych „utes”) w udziale pojazdów na drogach. Polska wieś ma w sobie to coś – ten swojski charakter; przyjemnie trąci zacofaniem, jednocześnie budząc uczucie przytulności. Szczególnie na wschodzie kraju. Tutejsze wioski nazwałbym raczej miniaturowymi architektonicznymi kopiami miasta.
Podziwiając ciągle nową roślinność, trzymając się szerokich poboczy, docieramy po prawie 6 godzinach jazdy do Mount Barker. W zasadzie do miasteczka nie wjeżdżamy, tylko od razu udajemy się na kemping. Jakie było nasze zdziwienie, gdy na pytanie o cenę noclegu dostaliśmy odpowiedź – 35AUD. Okazało się, że czy kamper, czy namiot, kwota wynosi tyle samo. Nie mając za bardzo wyboru, rozstawiliśmy namiot, ugotowaliśmy sobie pyszny makaron z tuńczykiem i pomidorami, a po kolacji wskoczyliśmy w śpiwory. Noc zapowiadała się chłodna, co dość mocno nas zmartwiło, bowiem śpiwory były najsłabszym punktem naszego wyposażenia.
Nasze wieczorne przeczucia nas nie myliły – w nocy faktycznie było zimno. Dokładniej, temperatura spadła do 4 stopni Celsjusza. Nie było to najszczęśliwsze, uwzględniwszy informację na naszych śpiworach – temp. komfort 10 st. C. Fakt, komfortu brakło. Ok. 4:00 oboje zziębnięci wrzuciliśmy na siebie ostatnie pozostałe ubrania, nie pomijając czapki. Mimo ciągłego szumu pobliskiej autostrady, udało się zasnąć. Sen nie przyniósł jednak potrzebnego wypoczynku i mimo pobudki o 9:00, grzebaliśmy się jak muchy w smole. Wczoraj obiecywaliśmy sobie, że nazajutrz ruszymy wcześniej. Załamawszy dane sobie słowo, odjeżdżamy z kempingu o 12:00.
Niesamowite jak temperatura się zmienia. Raptem kilka stopni nad ranem zmieniło się w 27 w południe. Już wiemy, że nie będzie łatwo.
Droga pnie się w górę i w dół, wijąc między wielkimi posiadłościami ziemskimi. Z siodełka rowerowego odwzajemniamy spojrzenia zdziwionym krowom, owcom i lamom. Te ostatnie, razem z wielbłądami, stanowią pewien zwierzątka domowe, które hodowcy dla własnej przyjemność sprowadzają z innych miejsc.
Krajobraz wyraźnie uległ zmianie, w stosunku do dnia poprzedniego. Raptem trochę karłowatych drzew, połacie traw i wysoka temperatura przynoszą na myśl sawannę z programów dokumentalnych. W sumie, to zaczyna do nas docierać, że nie jesteśmy ani w Polsce, raczej nie w Europie…ogólnie – gdzieś daleko. Uczucie zmieszanych niepokoju i ekscytacji pewnie nas nie opuści jeszcze przez kilka dni.
Późny start, wysoka temperatura, lekki, lecz stały „wmordewind” spowodowały, że na nocleg w miejscowości Murray Bridge dotarliśmy ok. 18:00. Planowaliśmy zatrzymać się w oddalonym o 20km dalej miasteczku Tailem Bend, ale wspólnie zdecydowaliśmy, że na dzisiaj dość. Rozbiliśmy namiot na podwórku właścicieli niewielkiego Bed&Breakfast. Oczywiście, mieliśmy dostęp do prysznica, łazienki oraz kuchni, w której Basi przyszykowała pyszne curry z warzywami. Po obfitym posiłku, wskoczyliśmy do śpiworów. Następny dzień zapowiadał się wietrznie i upalnie, więc chcieliśmy dobrze się za niego zabrać.
Zwinąć śpiwór, wypuścić powietrze z poduszki i materaca, wrzucić do pokrowców, wyciągnąć rzeczy na rower, schować piżamy, złożyć namiot, zrobić i zjeść owsiankę, założyć sakwy na rower, ruszyć w drogę. W telegraficznym skrócie tak wygląda nasz typowy poranek. Ten proces, powtarzany niczym mantra, jest naszą kotwicą, gdy wszystko wkoło podlega zmianie.
Na wyjeździe z Murray Bridge zahaczamy o piekarnię. W supermarkecie mają pieczywo, ale to nie-tostowe znajdziemy raczej tylko w dedykowanych placówkach. To samo ma się np. z mięsem.
Zdecydowaliśmy się jechać zachodnią stroną rzeki Murray, wzdłuż której przebiegały lokalne drogi o mniejszym obciążeniu, niż strona wschodnia.
Nie przejechaliśmy nawet 10 kilometrów, a musieliśmy zrobić dłuższy postój, spowodowany małą kraksą. Chcąc zrobić sobie zdjęcie przy bramie jednej z mijanych farm, podczas wjazdu na szutrowy podjazd Basi uciekło przednie koło. Wszystko skończyło się tylko zdartą skórą na dłoniach i lekko obitym biodrze. Mogło być gorzej. Na szczęście wozimy ze sobą apteczkę. Magiczny Octenisept i niewielki opatrunek robią robotę.
Mijamy farmy, ograniczone z jednej strony ulicą, a z drugiej rzeką. Raz po raz widzimy z daleka drugi brzeg, na którym wybudowano sporo domków letniskowych. Wielkie połacie traw uginają się pod naporem południowo-zachodniego wiatru.
Zamiast przeprawiać się na drugą stronę rzeki w Tailem Bend, postanawiamy jechać dalej i wskoczyć na prom w Wellington. Przy wjeździe do tegoż miasteczka robimy w parku nad rzeką przerwę na bułkę z masłem orzechowym. Poziom życia w Australii pozwala cieszyć się przystrzyżoną trawą w zacienionych i świetnie zachowanych parkach, w których można usiąść na czystej ławce, skorzystać z toalety czy gorącej płyty, zwanej po prostu „barbie” (od barbecue, BBQ). W parku tym przyglądamy się pelikanom, które symbolizują ten region stanu South Australia. W kolejnych dniach będą nam towarzyszyć, bo zamierzamy przejechać przez Park Narodowy Coorong – bagnisty obszar bardzo bogaty w ptasią faunę.
Czas mija, słońce wędruje na niebie, a my, przeprawiwszy się przez rzekę promem (kierownikiem jednostki był miły pan z Malty) zaczęliśmy obserwować swoje siły. Przed nami bowiem odcinek 45 kilometrów, lekko pagórkowatego terenu, bez nawet jednego sklepiku, miejscowości czy kempingu po drodze. Mamy zapas wody i przekąsek, który teoretycznie powinien wystarczyć, ale na liczniku Basi pojawia się info o temperaturze powietrza, wynoszącej 35 stopni Celsjusza, a wraz z rosnącym zmęczeniem i wizją mocno uczęszczanej drogi B1 – obniża nam morale. Decydujemy się jednak ruszać w drogę, która ma sprawdzić naszą siłę – zarówno fizyczną jak i psychiczną.
Już po pierwszych trzech kilometrach wiemy, że żadne pozdrowienia od mijających nas kierowców, czy wizja najwygodniejszego kempingu nad brzegiem jeziora w Meningie nie zmniejszą trudów przeprawy. Nagrzany asfalt, onieśmielające ogromne australijskie ciężarówki, wzmagający się ból w dłoniach Basi oraz niewyobrażalnie nudne pustkowie po horyzont. Tak pamiętamy ten odcinek. W pewnym momencie doszły jeszcze podjazdy, klasyczne gwoździe do trumny. Woda w bidonach nagrzała się i była prawie niezdatna do picia. Nie było lekko.
W połowie drogi zatrzymaliśmy się w długo wyczekiwanym cieniu (tak, pierwszym osłoniętym kawałkiem ziemi od 20 kilometrów!). W niedalekiej odległości dało się ujrzeć zabudowania. Stwierdziliśmy, że spróbujemy zapytać o wodę. Najwyżej odmówią. Drzwi otworzył facet w średnim wieku. Po zdawkowym pytaniu, czego chcemy, schował się w domu. Po chwili wyszedł z 2-litrową butelką wody i z lekkim uśmiechem oznajmił, że właśnie ją wyjął z lodówki, przed nami kilka górek, a potem już płasko. Ludzie są dobrzy. Chcemy o tym pamiętać.
Krótki odpoczynek i zimna woda w bidonach dodały otuchy. Problem bólu dłoni jednak pozostał. Na twarzy Basi widać było mieszające się złość i zrezygnowanie. Kiedy wspinaliśmy się na ostatni podjazd pod Mount Mysery, dotarła do nas nazwa wzniesienia.
Zbliżając się do Meningie, mieliśmy okazję podziwiać jezioro Lake Albert, które w promieniach zachodzącego słońca wyglądało niczym z bajki. Pelikany nad naszymi głowami utwierdzały nas w pewności, że to już niedaleko, jeszcze parę kilometrów i zbawienny odpoczynek.
Mimo późnej godziny przybycia, udało się w okolicy znaleźć zarządcę kempingu. Rozbiliśmy namiot i podeszliśmy do pobliskiej knajpki na ciepły obiad. Planowaliśmy barbecue, ale sklepu otwartego po 19:00 nie uświadczysz. Gdzieś padł pomysł, żeby odpocząć na kempingu przez dodatkowy dzień i zregenerować siły przed kolejnym odcinkiem trasy – 150 km bez sklepu z noclegiem w parku narodowym, na pół dziko.
Kolejny dzień przeznaczyliśmy na odpoczynek. Upłynął on pod znakiem czyszczenia rowerów, zakupów żywieniowych, porządnego barbie (na ruszcie kiełbaski, „snags” oraz jagnięce kofty, które są tu tańsze od parówek, sic!) oraz internetowych pogaduchów z rodzicami. Taka przerwa dobrze służy 🙂