Pierwsze kroki „do góry nogami”

Pierwsze kroki „do góry nogami”

26-28.10.2018, dzień 1.-3.

Gdy opadł kurz po długich bitwach z zakupem sprzętu, wyborem ubezpieczenia, papierologią wizową oraz najtrudniejszym – nadwagą bagaży, po ok. 40-godzinnej podróż z mega jet-lagiem meldujemy się na lotnisku w Adelajdzie o 8:30 czasu miejscowego.

Martwiliśmy się niemało o rowery, bo 4 odwiedzone przez nas lotniska oznaczały wielokrotnie powtarzane czynności załadunkowo-wyładunkowe. Już w samolocie z Krakowa do Frankfurtu, widząc pracowników lotniska, beztrosko snujących się po płycie żałowałem, że ich nie zestreczowaliśmy. Wszystko w imię wagi, która mocno nas ograniczała, a w ostateczności nie została nawet zweryfikowana przy check-inach. Obawy okazały się słuszne, bo w Adelajdzie odebraliśmy jedynie wraki skrzętnie pakowanych kartonów. Lekka panika, podwyższona adrenalina 

i na koniec okazało się, że jednak wszystko działa i nie musimy szukać pierwszego dnia części rowerowych.

Po odprawie paszportowej mieliśmy również kontrolę pod kątem wwożonych do Australii rzeczy. Wszystko w imię zachowania miejscowej, unikalnej przyrody w stanie niezmienionym. Sprawdza się, na przykład, czy w bagażu nie ma produktów roślinnych i zwierzęcych lub błota. Sprawa na tyle poważna, że Pan strażnik, po ujrzeniu śladowych ilości zaschniętej polskiej gleby pod moimi butami SPD, wziął je, skrzętnie wyczyścił i zdezynfekował. Nie spowodowało to żadnych dodatkowych opłat. Pan wykonywał swoją pracę.

W hali głównej lotniska cały cygański tabor złożyliśmy w całość. Wyglądało to imponująco, nie powiem. Oczywiście, po kilku machnięciach korbą dotarło do nas, z jaką masą walczymy. Mój rower z bagażem to na spokojnie +50kg. Basi trochę mniej. Porównując to jednak do naszych wag ciała, będziemy w głowach jeszcze kląć obijające się sakwy.

Opuszczając lotnisko uderzył nas świeży zapach wiosny. Wyjechaliśmy z Polski w momencie, gdy skończyła się ta piękna złota jesień, a zaczęła brzydka i pełna smogu. Towarzyszyło nam przez pierwsze godziny uczucie, które kojarzy się z wyczekiwanym słonecznym dniem po niekończącej się zimie.

Godzinę jazdy rowerem po dość ruchliwym mieście zajął nam dojazd do miejsca, gdzie zarezerwowaliśmy kolejne trzy noclegi. Gospodarzem okazał się być przepomocny i zabawny Tajwańczyk – Shi-Hsin (takie imię widniało na jego profilu AirBNB, ale czyta się to zupełnie inaczej…).

Planem na najbliższy czas było zaopatrzenie się w kartę SIM (wybraliśmy dostawcę Optus; 30GB Internetu za 30AUD/miesiąc), kartridży gazowych do kuchenki, porządnego repelentu na owady, jedzenie na najbliższe dni oraz doświadczeniu trochę stolicy stanu Południowa Australia.

Co do jedzenia, aktualnie w Australii panuje moda na zmniejszenie marnotrawstwa jedzenia, więc pojawiły się tu sklepy z żywnością o bliskiej lub przekroczonej dacie ważności. Jako, że planowaliśmy wszystko zjeść na dniach, udaliśmy do takiegoż. Sam sklep wyglądał bardzo surowo, bez afiszy, wykrzykników o promocjach, itd. To pozwoliło skupić się na zakupach. W skrócie nie mogliśmy wyjść, bo wszystkie ceny tak bardzo kusiły – ceny większości rzeczy obniżono 3- lub nawet 5-krotnie. Ostatecznie kupiliśmy za dużo, więc pewnie na jutrzejszych górkach będziemy płakać..

Podsumowując nasze przemyślenia, dotyczące Adelaide (oraz widzianej przez nas części całego obszaru metropolitarnego, tj ok. 870km2), możemy napisać szczerze, że:

  • mieszkańcy nie chodzą piechotą, raczej wszędzie poruszają się samochodami; ma to związek z następnym punktem
  • odległości są tutaj imponujące; gdziekolwiek nie chcieliśmy podjechać rowerem, dojazd zabierał znaczną część naszego dnia. Najbliższy sklep spożywczy 10 min, najbliższa galeria 20 min, najbliższy fish&chips 15 min (barramundi to przepyszna ryba!).
  • miasto przypomina skrzyżowanie klimatów śródziemnomorskich (drzewa i krzewy, papugi) oraz amerykańskiej mieściny
  • ludzie otyli stanowią większość; wszędobylskie samochody, popularność fast foodów, smacznych, lecz tłustych fish&chips oraz słabość do słodyczy odciska swoje piętno na mieszkańcach
  • w mieście mnogo jest dróg rowerowych, lecz mało ludzi z nich korzysta
  • ludzie są bardzo sympatyczni i pomocni – wszystko jest „No worries, mate!”
  • trawniki w miejscach publicznych są zawsze nienagannie przycięte, a miejsca użyteczności publicznej zadbane

Dodaj komentarz