Pod prąd przez Great Ocean Road
16 - 21.11.2018, dzień 22.-27.
London Bridge is falling down
Ocean przywitał nas silnym przeciwnym wiatrem, od którego usta robiły się słone. Zanim dotarliśmy do docelowego miasteczka Port Campbell, co chwilę zatrzymywaliśmy się w miejscach oznaczonych jako konieczne do zobaczenia (przykładowo – 12 apostles, największy zbiór wystających z wody formacji skalnych ostańców, a także Loch Ard Gorge – miejsce rozbicia statku z Anglii, z którego tylko dwoje członków załogi przeżyło), jak i tych mniej znanych, lecz nieustępujących urokiem. Widoki, niczym z bazy tapet na pulpit komputera. Mimo dużej obfitości turystów z całego świata, udało nam się zrobić parę pamiątkowych zdjęć.
Szczególnie ciekawa wydaje nam się historia struktury zwanej London Bridge, którego z londyńskim łączy nie tylko nazwa, ale i zawalenie się części konstrukcji. Gdy skała łącząca wyspę z lądem zapadła się, część zwiedzających atrakcję turystów została uwięziona. Ewakuacja helikopterem była tematem pierwszych stron gazet w kraju.
Dziwni rowerzyści
Tak w ogóle, to my także jesteśmy nie lada atrakcją. Ludzie robią nam zdjęcia z przejeżdżających samochodów, czy ciekawie wytrzeszczają oczy, gdy pojawiamy się na parkingu obok którejś z atrakcji. Nie wiemy jak się z tym czuć, więc pozostaje to zaakceptować.
Dość śmiesznym wydaje się malowanie na Great Ocean Road strzałek pokazujących obowiązujący kierunek jazdy. Po wielu niebezpiecznych sytuacjach na drodze, szczególnie z udziałem turystów z Państwa Środka, zdecydowano się na dodatkowe środki ostrożności. Jeszcze nie raz zobaczymy przydrożne komunikaty z tylko chińskimi znaczkami.
W nocy na kempingu co jakiś czas budziły nas przedziwne odgłosy. Zwierzęce, trochę straszne, a na pewno nieznane. Później okazało się, że to znany i lubiany koala. Proponuję w tym miejscu, aby przypomnieć sobie jego sympatyczny wygląd, a zaraz potem wyszukać hasło „koala voice”. Nie do zapomnienia.
Stara droga wiecznie żywa
Drugi dzień dostarczył najwięcej atrakcji naszym nogom. Niewinne podjazdy w okolicy wybrzeża sukcesywnie zamieniały się w strome zbocza, gdzie jedynym ratunkiem stawało się wrzucenie popularnego wtedy biegu 1:1, czyli młynka. Aby uniknąć jazdy drogą bez pobocza, odbiliśmy na szutrowy odcinek tzw. Old Ocean Road, czyli protoplasty aktualnie głównego szlaku. Wijąc się w dolinie, stara trasa była jedną z ciekawszych podczas naszej dotychczasowej przygody. Udało nam się zaobserwować drzewa paproci, których genom nie zmienił się przez ostatnie 100 tys. lat! Ich rozmiar również był imponujący.
Dzień zakończony 1000 metrami przewyższeń świętowaliśmy w miejscowości Lavers Hill gorącym prysznicem, pysznym makaronem w towarzystwie małych lagerków.
Rozpędzenie się do 50 km/h zajęło nam niespełna 10 sekund. Przez kolejne 15 kilometrów zjechaliśmy z 300 do 15 metrów nad poziomem morza. W między czasie na liczniku wybiło pierwsze 1000 kilometrów w trasie!
Po raz kolejny skorzystaliśmy ze starego odcinka Ocean Road i wspaniałymi serpentynami, trawersowaliśmy zboczami gór przez sub-tropikalne lasy do żyznej doliny rzeki Aire.
Peanut butter king
Stamtąd zaczęliśmy wspinaczkę, którą przerwała debata nad słusznością zjazdu z głównej trasy w bok, do końca półwyspu Otway. Po decyzji o ruszeniu przed siebie, zaczęliśmy polowanie na koale, które są jedną z atrakcji regionu. Nie trzeba było dużo czekać. Po dwóch kilometrach szara kulka zwisająca z konara była powodem zatrzymania się na drodze kilku samochodów z chińskimi turystami, którzy postanowili sfotografować zwierzaka. Udało nam się jeszcze upatrzyć kilka innych koali tego dnia.
Po kilku kanapkach z masłem orzechowym nad brzegiem oceanu zaczęliśmy powrót na główny odcinek Great Ocean Road. Przez następne dwie godziny pięliśmy się ponownie na około 300 m n.p.m. Tego dnia chcieliśmy dojechać do nadmorskiego Skenes Creek, gdzie znaleźliśmy kemping przy plaży. Długi zjazd w dół i piękne widoki z obu stron drogi na okalający półwysep ocean jakoś złagodziły pulsujący ból w nogach. Po kolejne serii tysiąca metrów przewyższeń szum oceanu uśpił nas w mig.
Łapiąc fale na Surf Coast
Gdy prognozy pogody zapowiadały znaczne pogorszenie się pogody, zdecydowaliśmy trzeciego dnia na Great Ocean Road dojechać do jej końca. Pozostały odcinek różnił się znacząco od dotychczasowych, gdyż wiedzie bez przerwy przebiegiem oceanu. Wspina się i trawersuje zbocza napotykanych gór (szczególnie zapadł nam w pamięć Devils Elbow), a potem opada do dolin rzecznych i piaszczystych plaż, gdzie urzędowali surferzy. Ten odcinek to tak zwany Surf Coast.
Po drodze napotykamy kilka przeszkód w postaci sygnalizacji świetlnej. Nawierzchnia jest aktualnie remontowana, a ruch odbywa się miejscami wahadłowo. Jakkolwiek dla samochodów to nie problem, o tyle rowerem ciężko zmieścić się w zaprogramowanym czasie przejazdu! Paweł musiał raz zatrzymywać ruch z naprzeciwka, bo koledzy turyści w samochodach nie bardzo chcieli czekać na przejazd dziwaków na rowerach.
Kolejne 900 metrów przewyższeń, głowa pełna pięknych widoków i spotykamy naszych gospodarzy, znalezionych poprzez Warmshowers. To rodzina rowerzystów z małym synkiem – Paul, Leiset i Soroush (imię jednego z napotkanych gospodarzy w Iranie), którzy podróżowali po Europie, Azji i Ameryce Południowej. Sprawili, że poczuliśmy się jak w domu. Gdy kolejnego dnia zasugerowali, żebyśmy spędzili z nimi trochę czasu, po krótkim namyśle postanowiliśmy zostać i ugotować na kolację polskie dania. W ten sposób rodzina OReilly skosztowała pomidorowej oraz placków ziemniaczanych ze śmietaną i koperkiem.
Połowa Australii za nami
Po zakończonym odcinku Great Ocean Road i niemałym odpoczynkiem podczas przerwy w pedałowaniu, przejeżdżamy ok. 25 km do miejscowości Marshall, niedaleko Geelong, gdzie wsiadamy w podmiejski pociąg do Melbourne. Po godzinie widzimy ogromne wieżowce i przeciskamy się naszymi obładowanymi rowerami pomiędzy samochodami na zatłoczonych ulicach. Po trzech tygodniach poza większym miastem czujemy się przytłoczeni. Postanawiamy posilić się w pobliskiem knajpce z jedzeniem wegetariańskim ($7,50 za pełny obiad z dokładką) i lokujemy się w parku królewskich ogrodów botanicznych. Ten wieczór także spędzimy z gospodarzem z Warmshowers, który, mamy nadzieję, podzieli się z nami swoimi wieloletnimi doświadczeniami z trasy. Przez kolejne dni spróbujemy zobaczyć trochę multikulturalnego Melbourne.