Północna Wyspo, przybywamy

PÓŁNOCNA WYSPO, PRZYBYWAMY!

15-22.02.2019, dzień 114.-121.

[sgpx gpx="/wp-content/uploads/gpx/Wellington - Wanganui by 2FTP.gpx"]

KOLEJ RZECZY

Wbrew niektórym poradnikom i internetowym malkontentom, postanawiamy z Wellington wyjechać o własnych siłach, bez wsparcia kolei czy autobusów. Powodem ewentualnych trudności miał być duży ruch samochodów na dwóch jedynych drogach wylotowych ze stolicy kraju. Upewniwszy się jednak, że sieć dróg rowerowych bezpiecznie wyprowadzi nas na wschód, ruszyliśmy głodni wrażeń i ogólnie wyspy północnej. W jakiś sposób utarło się wśród podróżników, że to południe jest bardziej górzyste, mając w zanadrzu łańcuch Alp i najwyższe szczyty Nowej Zelandii. Tymczasem, patrząc na poziomice mapy, rozpostartej dzień wcześniej przez naszych gospodarzy ze stolicy, wynika, że nie będzie wcale łatwiej. Przyjmujemy to do wiadomości, bo co innego pozostaje.

Suburbia i okoliczne miejscowości nad rzeką Hutt, ciągną się w nieskończoność. Oddalając się od stolicy tempo samochodów i ludzi widocznie spadało. Tak jakby grawitacyjne pole dużego Wellington stawało się coraz słabsze. Asfalt i szutry na zmianę wiodą w górę doliny, dając azyl od pojazdów silnikowych. Wysokie szczyty górskie przyglądają nam się coraz baczniej, aż w końcu postanawiamy się zaznajomić, kierując się ku nim właśnie.

U podnóży masywu zaczyna się Remutaka Cycle Trail, czyli szlak dla rowerów, utworzony na miejsce nieczynnej linii kolejowej, która przedzierała się tędy ponad 100 lat temu, łącząc stolicę z żyzną doliną Wairarapa, po drugiej stronie łańcucha górskiego. Dużą dla nas atrakcją były kilkudziesięciometrowe tunele, gdzie zatapialiśmy się wręcz w ciemności i ciszę. Najbardziej jednak cieszyliśmy się z miejsca noclegowego – polany górskiej z widokiem na okoliczne szczyty. W tak odizolowanym miejscu, dostępnym tylko dla rowerzystów i pieszych, byliśmy sami. Zjeżdżając w dół po zdobyciu przełęczy, nadwyrężając dźwignie hamulców, podziwiamy inżynierski kunszt budowniczych minionych czasów. Drążenie tuneli na pewno było ogromnym przedsięwzięciem, ale i sama konstrukcja wytrzymałych lokomotyw budzi podziw, gdy widzimy prawie 7%-owe pochylenie trawersującego szlaku. Czytamy na tablicy informacyjnej, że każdy maszynista miał przypisany sobie silnik, który znał jak własną kieszeń. Miało to na celu zmaksymalizowanie wydajności i bezpieczeństwa przejazdu. Koszty jednak przerosły zyski i całe przedsięwzięcie musiano zwinąć. My cieszymy się natomiast, że mogliśmy skorzystać z pnących się przez imponujące góry szlakiem. Taka kolej rzeczy.

BEZINTERESOWNIE

Kolejne dni upływają nam w podobnym do siebie klimacie. Na naszej trasie, prowadzącej lokalnymi drogami, spotykamy niewiele pojazdów silnikowych i kilku rowerzystów, którzy dzielą się wrażeniami z dotychczasowych wojaży. Widoki przepełniają pastwiska, które panująca od kilku dni susza przemalowała na smutny bladożółty kolor. Krajobraz tworzą pagórki o stromych zboczach i łagodnych szczytach. Większość czasu spędzamy albo wspinając się na nie, albo zjeżdżając w dół, czując się jak funkcja sinusa.

Stabilność i przewidywalność dnia następnego przerywa dopiero szutrowy odcinek w okolicy miasteczka Pahiatua, gdy to przednia przerzutka w rowerze Pawła przestaje reagować instrukcje zmiany biegów od lewej klamkomanetki. Opinia specjalisty była zbędna – zerwana linka zwisała leniwie spod dolnej rury ramy. Biorąc pod uwagę dystans do przejechania, decydujemy wskoczyć na bardziej ruchliwą drogę główną, która lekko w dół prowadzi nas do najbliższego warsztatu rowerowego. Basia jechała większość drogi z uśmiechem, widząc jak Paweł rozpaczliwie macha korbą na najniższym przełożeniu z częstotliwością bodaj 200 obrotów na minutę. Trening kardio, jakby to powiedziała Chodakowska.

W tym miejscu warto wspomnieć o wydarzeniu z czasów drugiej wojny światowej, a mianowicie o przyjęciu przez Nową Zelandię grupy 733 polskich dzieci z opiekunami. Byli oni jednymi z więźniów Gułagu, ewakuowanych wraz z Armią Andersa do Iranu. Dalej, na drugi koniec globu, dotarli  w 1944 r. dzięki pracy Marii Wodzickiej, żonie ówczesnego polskiego konsula i jej wstawiennictwie w rządzie Nowej Zelandii. Specjalnie dla Polaków utworzono kampus w Pahiatua, gdzie dzieci mogły poczuć się bezpiecznie i żyć dalej normalnie. Warto dodać, że nasi obywatele zostali przyjęci bezwarunkowo, a ich pobyt utrzymywało całkowicie wojsko NZ. Mocno nas porusza historia rodaków i czujemy wdzięczność za bezinteresowną pomoc rządu nowozelandzkiego.

Nastałą ostatnio monotonię terenu (choć sama jazda na zmianę w dół i w górę taka nie jest!) przerywa przeprawa do Palmerston North, do którego docieramy po porządnej wspinaczce przez łańcuch górski. Może nie jest to najbardziej optymalne, bo ten sam masyw przekraczaliśmy przy okazji Remutaka Trail, ale czasem tak trzeba! W nagrodę zjedliśmy fantastyczny deser lodowy w mieście. Była motywacja.

TRZY RZEKI

Nowa Zelandia cierpi na rosnący ruch samochodów, przy niewspółmiernie rzadkiej sieci drogowej. Przez kolejne dwa dni musimy na głębokim poboczu chować się, przed tłokiem ciężarówek i samochodów sezonowych turystów. Zawsze istnieją alternatywy w postaci stromych, polnych lub leśnych szutrów, niemniej jest to rozwiązanie dla jadących na lekko, a nie obładowanych rowerzystów w typie „jucznych”. Zaczyna nam się klarować pojęcie, że do Nowej Zelandii lepiej przyjechać właśnie w stylu bikepackingu, z rowerem w stylu MTB. Ale – wszystko jest dla ludzi, a sytuacje się zmieniają i już za chwilę nie pamiętamy mijających nas ton żelastwa, bo zbliżamy się do Marton. Odbijamy stąd na bardzo mało uczęszczane drogi na rowerowej trasie Three Valleys Trail, gdzie znowu możemy odetchnąć i chłonąć podróż w spokoju. Oczywiście, wróciły pagórki ze swoją charakterystyką typu „góra-dół”, do której już chyba się przyzwyczailiśmy! Przemierzając doliny rzek Turakina i Whangaehu przyglądamy się pracy farmerów, przepasających stada zwierząt z miejsca na miejsce.

Dojeżdżając do Wanganui, jednego z większych miasteczek w regionie, nie omijamy Durie Hill. Wzgórze znane jest nie tylko ze starej wieży widokowej, ale także z przyjaznej rowerzystom zabytkowej windy, która w kilkanaście sekund zabiera nas 80 metrów w dół, prosto nad poziom morza. Cały proceder odbywa się pod czujnym okiem pani motorniczej, która pracuje tu prawdopodobnie od zawsze. Jej ruchu w kabinie są płynne, pełne precyzji bez użycia wzroku. Pełna współpraca z maszyną. Na dole żegnamy się z panią, która w końcu może złapać głębszy oddech.

Krótka przejażdżka po mieście i spotykamy naszych gospodarzy, czyli Ann i Johna, którzy okolicę znają od zawsze, będąc emerytowanymi farmerami. O swoim ciekawym życiu w dolinie rzeki Wanganui, kulturze maorysów i kilkuletnim pomieszkiwaniu w kamperze gaworzymy większość wieczora. Tak dobrze się czujemy w ich towarzystwie, że przystajemy na propozycję zostania na kolejną noc. Wybraliśmy się dzięki temu na wycieczkę po mieście, zahaczając o sklepik z wyrobami z miksu wełny merino i futra oposa, zaglądając do pobliskiej księgarni i wsuwając lokalne pączki z bitą śmietaną. Cóż, że słodkie i tłuściutkie. Musimy mieć przecież siłę na kolejne przygody.

Bowiem dwa następne dni będą pełne mozolnej wspinaczki w górę rzeki Wanganui, aż do stóp wulkanu Ruapehu. Tam z kolei przemierzać będziemy jeden z najpiękniejszych szlaków Nowej Zelandii – Tongariro Corssing, gdzie to kręcono sceny Mordoru i góry Mt Doom w filmie „Władca Pierścieni”. Nie mówiąc o Timber Trail w natywnym buszu centralnych gór wyspy północnej. Ach będzie się działo!

Dodaj komentarz