PRZEZ ŻOŁĄDEK DO SERCA
11-26.04.2019, dzień 169.-184.
Decydenci
Bardzo często w życiu rowerzysty pojawia się potrzeba decyzji. W pewnym sensie może to różnić wyprawę od ogólnie przyjętej definicji mniej lub bardziej zaplanowanych wakacji. Co zjeść, gdzie to kupić, czemu ta droga istnieje tylko na mapie i którędy teraz, dociskamy jeszcze te 20km czy zostajemy tutaj, w co się ubrać, ile jeszcze zostało dni wizy, czy po zobaczeniu tych zabytków damy radę dojechać do celu, co zamówić na straganie żeby nie dopadła sraczka… Z reguły podjęte decyzje w naszym wydaniu wydają się dobre, bo w zasadzie dalej żyjemy i mamy się nie najgorzej. Czasem jednak nie ma takiej gwarancji, jak chociażby wtedy, gdy opuszczając stolicę Malezji wybraliśmy podejrzany skrót przez zielony obszar na mapie, dyskwalifikując alternatywną płaską, lecz ruchliwą, autostradę. Nie wiedzieliśmy, że nagle droga może zrobić się tak stroma, a człowiek bez użycia zewnętrznego źródła wody może stać się tak mokrym. Krótko mówiąc, nie obyło się bez marudzenia. Nie dość, że te podjazdy, to jeszcze nam wredna małpa zabrała cenny surowiec w postaci banana. Gdy wszystko, co ważne w życiu rowerzysty (jedzenie / przyjemna jazda) zaczyna się sypać, a nadziei na szczęśliwy dojazd do miejsca odpoczynku staje pod znakiem zapytania, na ratunek przybywają…wodospady z krystaliczną górską wodą, w której to nie omieszkaliśmy zażyć chłodzącej kąpieli, która tak odmieniła losy gry. Niedługo dalej, zaczął się długi i piękny zjazd, który bardzo zbliżył uczucie jazdy do latania. W przerwie od ściskania klamki hamulca, racząc się zimną herbatą, zaczepia nas dwójka miłych panów, kończących buteleczkę whisky, właśnie odnajdujący w sobie radość radość z dawania. Ponieważ grzecznie odmówiliśmy ciepłego alkoholu w upalne popołudnie, w ramach rekompensaty, na talerzu przed nami lądują świeżutkie kraby, przygotowane w kuchni lokalnej knajpki, gdzie siedzieliśmy. To może jednak nie był zły wybór jechać na skróty?
Każdy ma swój Everest
Do Tapah dotarliśmy kilka dni później, sukcesywnie przedzierając się przez wszechobecne plantacje olejowca gwinejskiego, źródła oleju palmowego. Miasto samo w sobie to nic specjalnego. W zasadzie to można powiedzieć, że z gatunku dziur w ziemi. Dla nas stanowi jednak ważny punkt, tworząc niejako bazę wypadową do Cameron Highlands, czyli płaskowyżu o powierzchni Singapuru, położonego na wysokości ponad 800 m n.p.m. Co to oznacza dla odwiedzających to miejsce? Plantacje roślin, m.in. herbaty i truskawek, a przede wszystkim…przyjemny chłód!
Ale nie tak szybko. Najpierw trzeba tam wjechać. Dzień zaczynamy najwcześniej jak tylko pozwala na to siła woli. Po dobrym śniadaniu, tuż przed 7:00 zaczynamy wspinaczkę. Z poziomu morza jedziemy przez około 60 kilometrów pod górę na niemal 1500 metrów wyżej położone Tanah Rata. To najdłuższy podjazd, z jakim przyszło nam się w życiu mierzyć. Przemierzamy powoli lasy deszczowe. Wilgotność dobija do stu procent. Gdy słońce wychodzi wyżej, powietrze przybiera konsystencję kisielu. Korygujemy zatem pozycję na drodze do najbliższego rzucanego przez drzewa cienia. Po drodze mamy przyjemność przyglądać się rdzennym mieszkańcom tych ziem, zwanych Orang Asli, prowadzących małe kramiki. Sprzedają na nich głównie ręczne wyroby z wikliny/włókien oraz różne rośliny, które swoją egzotyką mówią jasno, że pochodzą z serca dżungli. Kolorowe orchidee, nieznane nam zupełnie owoce i tajemnicze korzonki znajdują swoje miejsce na wąski półkach zbitego z bambusa stoiska. Za ladą z reguły nikt nie stoi, a co najwyżej leży w cieniu, łypiąc jedynie leniwie okiem. Gdy pojawiamy się w zasięgu wzroku, dostrzegamy rząd białych zębów spod typowej strzechy z palmowych liści. Robiąc przerwy i przeczekując przewijające się przez wyżynę popołudniowe burze, niedługo przed zmrokiem, zmęczeni ale szczęśliwi, zdobywamy swój Everest. Mamy jednak przeczucie, że jeszcze nie z takimi przeszkodami przyjdzie nam się w przyszłości mierzyć. Na razie jednak nie wierzymy własnemu szczęściu – na zewnątrz jest tylko raptem 20 stopni Celsjusza!
Kwestia smaku
Zjazd z wyżyny nie był tak prosty jakby się wydawało. Po serii stromych podjazdów i zjazdów, z należytą tendencją tych drugich, ponownie lądujemy na nizinie, gdzie chłód Tanah rata był już tylko wspomnieniem. W ramach odpoczynku, zwiedzamy urocze miasteczko Ipoh, które trochę przypomina nam Melakę. Tyle, że tutaj nie wpompowano tyle gotówki w promocję i utrzymanie. Niemniej podobają nam się tutejsze gęsto rozsiane po planie miasta murale i zmyślny street art, opowiadające o życiu dawnych rezydentów. Jako że znajdujemy się w jednej z kulinarnych kolebek Malezji, raczymy się słynnymi delikatesami: białą kawą (której nazwa pochodzi od sposobu palenia ziaren, a nie koloru), tartami jajecznymi (przypominającymi skrzyżowanie muffinki z portugalskimi pastel de nata) oraz char kuey teow (nudlami w kształcie szerokich, grubych wstęg, smażonych z owocami morza w towarzystwie oryginalnych przypraw). Napędzeni odkrywaniem różnych smaków, wyruszamy w kierunku znanego przystanku na mapie Malezji. Mowa o wyspie Penang, gdzie postanowiliśmy zabawić aż 3 dni, m.in. wędrując po wąskich uliczkach z czasów kolonialnych i odwiedzając świątynie: węży (z żywymi jadowitymi gadami spoczywającymi na ornamentach przy ołtarzach) oraz Kek Lok Si (z ogromną liczbą wizerunków buddy, kolorowym wystrojem i piękną pagodą). Typowo dla nas, trasa spacerowa wiodła kulinarnie: od kopitiamu (chińskie sklepy z kawą), przez hinduski mamik (otwarta całą dobę knajpka z roti, chapati i słodką herbatą teh tarik) po targ nocny (gdzie spróbować trzeba chee cheong fun – zwijanych nudle w ciekawym sosie oraz tradycyjnej bogatej w smaku zupy, laksy).
WIĘCEJ O MALEZYJSKIEJ KUCHNI?
Ludzi dobroć i trudne rozstania
Wyjazd z miasta Butterworth idzie nam znacznie łatwiej, niż mozolny do niego wjazd. Raptem kilka kondominium, jakieś mini galerie handlowe, parę straganów z nie wiadomo czym i jesteśmy znowu w otoczeniu rybackich wiosek, tak charakterystycznych dla zachodniego wybrzeża Malezji. Obserwując życie lokalnych społeczności, coraz bardziej dostrzegamy ich zalety. Bliskich, znaczących znajomości, wzajemnego spędzania czasu i paru czułych docinek od znajomych. Czujemy, że tego nam brakuje. Tym bardziej, że w Polsce też tego nie mieliśmy, bo mieszkając przez 3 lata w krakoskich Bronowicach nie znaliśmy większości imion i nazwisk ludzi z kamienicy, nie mówiąc o jakiejkolwiek relacji innej niż ignorowanie „dzień dobry” usłyszanego w drodze do pracy.
Im dalej na północ, tym bardziej plantacje palm zaczęły ustępować kolejno polom ryżowym, a przed granicą z Tajlandią prawie wszędzie wokół mijaliśmy drzewa kauczukowe. Ktoś chyba zawczasu wyczuł, że biznes z olejem palmowym może wkrótce się skończyć.
Ostatniej nocy, w malutkiej wiosce zaraz przed granicą, nie mogliśmy znaleźć noclegu. Spanie na dziko przy 25 st. C w nocy to raczej ostateczność. Pech chciał, że miejscowy klub buddyjski był zamknięty, a w ochotniczej bombie (tj. straży pożarnej) akurat nikogo nie było. Gdy tak zastanawialiśmy się, czy nie podjechać do innej miejscowości i tam spróbować szczęścia, parę machnięć ręką przywołało nas z pobliskiej knajpki. Właścicielka zapytała czego szukamy. Po paru gestach zrozumiała temat i złapała za telefon. W międzyczasie, jeden z gości zagadnął do nas całkiem niezłym angielskim. Okazało się, że chłopak jest członkiem couchsurfingu (protoplasty warmshowers; wymiana noclegowa na całym świecie) i właśnie ze znajomymi wpadli na lokalne danie z nudlami. Jednocześnie, zostaliśmy zaproszeni do stolika. Szybki okrzyk po chińsku w stronę gospodyni okazał się wkrótce zamówieniem dwóch porcji kluch dla zmęczonych rowerzystów. Nowa znajomość miała dla nas więcej jeszcze plusów, jako że chwilę po telefonie właścicielki lokalu, przyszła do nas jej znajoma, oferując nocleg za zupełnie nieprzystająco wysoką (jak na Malezję) cenę. Nasz nowy znajomy szybko przeszedł z domorosłą bizneswoman na kantoński. Po jakimś czasie okazało się, że kwota cudownie zmalała i temat noclegu został załatwiony. Na tym jednak nie koniec. Gdy zrzuciliśmy sakwy do naszego nowego domu (codziennie nowy dom – tylko podróżników na to stać, ha ha!), otrzymaliśmy propozycję wspólnego podjechania na pobliskie wzgórze, aby podziwiać widok na nizinę. Cieszyliśmy się jadąc w samochodzie, bo podjazd był niezwykle stromy, a dwulitrowy silnik pikapa dyszał przy trawersowaniu serpentynami. Miny nam lekko zrzedły, dowiedziawszy się, że to tędy właśnie prowadzi droga do przejścia granicznego, którą to jutro mamy jechać..
Biorąc byka za rogi, wstaliśmy jak najwcześniej pozwoliło zmęczenie z relatywnie ciężkiego dnia minionego. Solidne śniadanie w postaci owsianki i mocnej malezyjskiej kawy było niezbędne, aby pokonać ostatni dystans w kraju numer cztery. Po prawie godzinie wspinania później, znowuż dane było nam stanąć na znanym z dnia poprzedniego punkcie widokowym. Jakże inaczej, lepiej, pełniej, smakuje taka piękna panorama okolicy po solidnym wysiłku. Mknąc w dół, wiatr usuwa z oczu ciągle jeszcze napływające fale potu. Tłumaczymy sobie, że te górki dostaliśmy pewno za karę, bo nie powinniśmy byli tak szybko wyjeżdżać. Kolejny raz w naszej podróży doświadczamy trudnego rozstania (Nowa Zelandia też nie chciała nas wypuścić zbyt łatwo). No ale cóż. Malezjo, miło było. Będziemy tęsknić. Za Twoimi serdecznymi anglojęzycznymi (w większości) mieszkańcami i płaskimi drogami. No, i zróżnicowaną przepyszną kuchnią, która udowodniła prawdziwość powiedzenia – przez żołądek do serca.