SŁONECZNE LASY DESZCZOWE
04-06.12.2018, dzień 40.-42.
Ale najpierw - mandarynka
Od rana towarzyszą nam emocje związane z zaplanowaną trasą. Obawa przed stromymi wzniesieniami i stworzona w głowie wizja trudów kolejnych dni trawiła od środka. Ech, czasem nie warto sprawdzać dokładnie tego, co przed nami. Dać się zaskoczyć. Nie nastawiać na nic. Przyjąć to co przyniesie przeznaczenie.
Obfite śniadanie powoduje zwolnione ruchu na pierwszych przewyższeniach, które zaczynają się zaraz po wyjeździe z kempingu. Dzielimy ze sobą wzajemnie serdeczny uśmiech rezygnacji. Tym większy, gdy w centrum malowniczego miasteczka Orbost trafiamy na kilkumetrową sosnę z szeregiem ozdób świątecznych. Bombki, girlandy i inne kolorowe farfocle pasują do otaczających nas palm i 20-stopniowego ciepłego poranka jak pięść do oka. Merry Christmas, w mordę jeża.
Nie dziwi nas, gdy przy drodze kawałek za miastem znajdujemy dwa duże pojemniki z cytrusami. Za niewielką opłatą (3 razy mniejszą niż w sklepie) zaopatrujemy się w mandarynki. Takie prosto z drzewa koło domu. Są malutkie, soczyste i lekko kwaśne. Zanim zaczniemy pedałować, pozbywamy się balastu dwóch słodziaków pomarańczowych
Jedni z ciałem
Kilka kilometrów i wjeżdżamy w tutejsze lasy deszczowe („temperate rainforest”). Uderzają nas wszelakie odcienie zieleni. Ich soczystość przybiera z kolejnymi kilometrami. Strzeliste eukaliptusy wyznaczają idealnie proste, pionowe linie sięgające nieba. Rozłożyste, drzewiaste paprocie nadają abstrakcyjnego klimatu. Nigdy nie widzieliśmy tylu różnych roślin w jednym miejscu. Czujemy się jakby otuleni nimi. Niewątpliwie charakteru dodają liczne strumyki, które płyną wzdłuż lub w poprzek naszej drogi. A może to raczej my dostosowujemy się do ich trasy?
Ruch samochodów do samego wieczora ogranicza się w zasadzie tylko do kursujących pod górę ciężarówek, spieszących odebrać drewno z aktualnie odbywającej się w górach wycinki. Na szczęście nie są załadowane, ale z drugiej strony przez śmiałość, wynikłą ze znajomości trasy, pędzą ponad obowiązujące ograniczenia prędkości. Nas interesuje jedynie to, że utrzymują około 1,5 m dystansu, co nie wynika w stanie Victoria z wymogów prawa. W Australii każde terytorium posiada osobne ciało legislacyjne, stąd przepisy mogą być różne (np. tak jak w USA).
Wspinaczka trwa w najlepsze. Po dotarciu na 250 m n.p.m. robimy szybki zjazd i atakujemy kolejny podjazd na 400 m n.p.m. W międzyczasie zatrzymujemy się na drugie śniadanie w cienistej zatoczce przy drodze. Ciepłe bułeczki podgrzane na kuchence, hummus i kupione rano salami dodają sił. Takie małe rzeczy cieszą w drodze. Oboje jesteśmy świadomi, że w miarę podróżowania zaczęliśmy jeść mądrzej, co wiązało się również z nauką odczytywania sygnałów naszych organizmów. To samo tyczy się picia. Nie czekamy aż suchość w ustach przypomni o trwającym odwodnieniu. Kolejny plus na konto podróży rowerowych – integracja z ciałem.
Fartowni sprzedawcy wiedzy
Wieczorem na publicznym kempingu w Goongerah witają nas tylko szum strumyka i kontrastujące temu wrzaski białych kakadu. Jesteśmy sami. Cała polana tylko dla nas. Korzystając z tej sposobności, ładujemy się do wody, zmywając kurz i pot mijającego powolnie dnia. Przy okazji rzucamy okiem na lewo i prawo, czy gdzieś w okolicy nie widać jakiegoś zbłąkanego dziobaka. Po obiadokolacji dociera do nas odgłos zbliżającego się samochodu. Tę noc spędzimy w towarzystwie innego rowerzysty. Hans Joergen wyemigrował to Australii w latach 70-tych. Po przejściu na emeryturę, parę miesięcy temu, zdecydował zwiedzić więcej Australii. Aktualnie wybiera się do Wilsons Promontory oraz na znane nam „rail trails” w Victorii.
Rano kontynuujemy rozmowy na tematy różne. Dowiadujemy się między innymi, że sukces gospodarczy w Australii to przede wszystkim wynik eksportu dóbr naturalnych. Krótko mówiąc – szczęściarze. Nie jest to jedyny towar wysyłany za granicę. Hans pracował wiele lat na uczelni w Canberrze, do której coraz liczniej witają uczniowie z Azji, głownie z Chin. Za ok 20-30 tys. AUD/rok kupują możliwość studiowania tutaj. Po ukończeniu nauk wracają do swoich krajów, gdzie propagują zdobytą wiedzę. Drugim najważniejszym źródłem dochodu Australii jest sprzedaż edukacji i wiedzy.
W stylu syzyfa
Jeszcze nie zdążyliśmy zaatakować nadchodzących podjazdów, gdy na drogę przed nami wytoczył się jadowity czarny wąż, aby następnie sennie przepełznąć pod pobliski krzak. Czy to szczęśliwy omen?
Gdy po 15 km na liczniku pojawia się 550 metrów przewyższeń, na plecach mamy plamy potu i po litrze wody mniej. Wtedy też kończy się asfalt, a zaczyna szutrowa droga, na której (jedyne tu, prócz nas) pojazdy ciężarowe tworzą ogromną kurzawę. Na szczęście, zaprzyjaźnieni już z nami od wczoraj kierowcy (ciągle ci sami), widząc nasze zmagania – zwalniają. Jesteśmy im za to bardzo wdzięczni. Potrzebujemy przy tej wspinaczce pełnych płuc powietrza, a nie pyłu australijskiej ziemi. Robi się gorąco. Koszulki coraz mocniej lepią się do ciał, gdy docieramy do Bonang. Tutaj ponownie zaczyna się asfalt, a długa na kilka kilometrów dolina daje wytchnienie zmęczonym nogom. Mamy teraz okazję rzucić okiem na rozległe porośnięte lasem góry. Jesteśmy coraz wyżej.
Gdy las ponownie przyjmuje nas w swoje objęcia, droga zwiększa nachylenie. Następny przystanek – Spring Creek Gap, czyli siodło na wysokości 955 m n.p.m. Jest prawie 15:00, a my pokonaliśmy dopiero 40 km. To znaczy, że po 900 metrach przewyższeń przed nami jeszcze 55 kilometrów pagórków. Lepiej jednak o tym nie myśleć, bo teraz czas na porządny zjazd w dół! Uważając, na mijane na drodze truchła nieszczęsnych kangurów, docieramy do pobliskiego Delegate River. W tutejszej tawernie planowaliśmy uzupełnić prawie że już puste bidony z wodą. Jakież było nasze zdziwienie, gdy drzwi zastaliśmy zamknięte na cztery spusty. Żeby było ciekawiej, naszą drogę zastąpiła grupka szczekających psiaków. „Może jednak z wścieklizną da się żyć” – rzuca sarkastycznie Paweł. Gdy przyjmujemy pozycję otwartą (kucnięcie, otwarte dłonie w stronę zwierzaków), dostrzegamy machanie ogonów. Jest dobrze. Słychać echo, gdy kamień spada nam serca. Jeden z psiaków dokazuje najbardziej i szybko się do nas przywiązuje. Jeszcze przez kilka kilometrów towarzyszy nam jako kompan podróży. Wcześniej jednak, w trójkę przekraczamy po raz drugi, i ostatni podczas tego pobytu w Australii, granicę stanów Wiktorii oraz Nowej Południowej Walii (w skrócie NSW).
Bombowa Bombala
Jakby po wciśnięciu magicznego guzika, niespodziewanie pojawia się mocny wiatr. Oczywiście, przeciwny. Tylko jego tu brakowało. Znikają resztki prowiantu zakupionego w Orbost, które muszą dać siłę do pobliskiego Delegate. Po dotarciu prosimy w warsztacie lekko zdziwionego na nasz widok pana o dopompowanie opon. W gratisie otrzymujemy darmowe prognozy drogowe na kolejne kilometry – 3 wzniesienia, być może trzeba podprowadzać. Gdy w lokalnym sklepiku prosimy o wodę, pani za kontuarem podaję jej cenę – $4.50 za 1,5 litra. W miejscowości nie ma bieżącej wody (XXI wiek), więc godzimy się na tę grabież w biały dzień. Nowa Południowa Walia nie wita nas z otwartymi ramionami. Nawet obecność wielu kolorowych rozelli królewskich jakoś nie poprawiają nastrojów.
Wyżyna testuje wytrzymałość mięśni. Choć po namyśle, bardziej jednak siłę umysłu. Bo „wszystko jest w głowie”. Radzimy sobie. Dlatego nie trzeba było podprowadzać.
W Bombali oczekują nas gospodarze Warmshowers. Peter i Jen sami nie są rowerzystami, ale ich syn aktualnie w ten sposób podróżuje z Londynu do domu w Australii. Chcąc odwdzięczyć się społeczności, sami chcą przyjmować potrzebujących. Dzisiejsze ponad 90 kilometrów oraz prawie 1500 metrów przewyższeń powodują, że gorący prysznic, pyszna kolacja i wygodne łóżko nabierają legendarnego wręcz charakteru. „Jutro powinno być już łatwiej” – powtarzamy sobie wpadając w objęcia Morfeusza…Czyżby?
Lekcja przyjmowania
Ludzie w Australii są naprawdę bardzo szczodrzy. Gdy na pytanie dotyczące noclegu w Pambuli, celu dzisiejszego odcinka podróży, odpowiadamy wzruszeniem ramion, Peter i Jen natychmiast proponują, abyśmy zajrzeli do ich domku w nadmorskim Eden. Wiąże się to co prawda z dodatkowymi dwudziestoma kilometrami w kierunku południowym, tj. przeciwnym, ale jesteśmy sporo przed czasem (w Sydney mamy być dopiero 22-ego grudnia). Nie wiedzieć czemu, czujemy się skrępowani. Może Polacy nie są mistrzami w przyjmowaniu bezinteresownej pomocy? Ale może to tylko my…Ostatecznie przyjmujemy kuszącą propozycję.
Wizja kilku dni odpoczynku dodaje sił. Są one bardzo potrzebne, bo góry jeszcze nie powiedziały ostatniego słowa. Zanim zjedziemy do Doliny Begi, wspinamy się najpierw na znaną z długiego podjazdu Mount Darragh. Wiatr od rana rozdaje karty. Nie mając na niego wpływu, kolejny raz zrzucamy przełożenie napędu na niższe. Po kilku mniejszych/większych pagórkach rozpoczynamy wspinaczkę na szczyt. Bywało łatwiej. Droga nie jest może aż tak wymagająca, ale poprzednie dwa dni odcisnęły na nas piętno i zmęczenie robi swoje. GPS pokazuje wysokość 920 m n.p.m., a my meldujemy się na szczycie. Z zadowoleniem strzelamy fotkę i ruszamy dalej, w kierunku znanej nam już zieleni eukaliptusów, mchów i paproci. Świst w uszach zagłusza śmiechy Kookaburry.
Off-grid
Ach, co za zabawa! Po 20 kilometrach (prawie) ciągłej jazdy w dół, z wielkimi uśmiechami na twarzy i nadzieją, że dzisiaj będzie w końcu lżej, docieramy do miejscowości Widham. Chwilę wcześniej Basia informuje, że właśnie przekroczyliśmy 2000km wyprawy. Świętujemy we wzajemnych objęciach. Wiemy, że w przyszłości jeszcze będzie wiele tego typu okazji do celebracji.
Pod sklepem typu „mydło i powidło” zagaduje nas facet ubrany w luźne spodnie „alladynki” i koszulkę ze znaczkami, wydaje się, alfabetu tajskiego. Zgadliśmy – właśnie wrócił z wakacji. Bardzo przyjemny jegomość. Po znanej nam już dobrze serii skąd-dokąd-po co-dlaczego opowiedział o swojej pasji, czyli planowaniu i budowie domów typu off-grid, tj. nie przyłączonych do sieci elektrycznej czy wodno-kanalizacyjnej. Sam niedawno wprowadził się do tego typu domu w okolicy i poleca swój sposób na życie. Nie trzeba nas bardzo przekonywać, bowiem sami planujemy wybudowanie domu w oparciu o energię odnawialną. Uścisk dłoni i znowu naciskamy na pedały.
Mikołajki
Wszystkie poprzednie zapewnienia gospodarzy z Bombali, że z Mount Darragh nad ocean to tylko droga w dół widocznie mijają się z rzeczywistością. Co prawda, wspomniany zjazd serpentynami był wspaniały i dał nogom wytchnienie, ale już zaraz za Wydham o tym zapominamy. Do samego końca dnia każda droga w dół zamienia się po chwili w podjazd. Ostatecznie używamy głównie dwóch przełożeń – najwyższego i najniższego.
W nadmorskiej Pambuli skręcamy w prawo, na południe i nareszcie jedziemy z wiatrem. Dopiero teraz czujemy jaką naprawdę różnicę robi przeciwny jego zwrot. Jeszcze parę górek i zasłużony odpoczynek. Zanim zameldujemy się na West Street w Edenie, spostrzegamy ciekawe ozdoby z udziałem Mikołaja – święty w postaci chwieja, falującego na wietrze oraz pilota czerwonego jednopłatowca, co jest dowodem, że renifery padły ofiarą globalnego postępu. Dzisiaj przecież 6-ty grudnia, czyli Mikołajki. Otwierając drzwi tymczasowego domu, odpakowujemy swój prezent.