Szutry i owce

SZUTRAMI KU OWCOM

24.01.-05.02.2019, dzień 92.-104.

[sgpx gpx="/wp-content/uploads/gpx/Greymouth - Wairau Valley by 2FTP.gpx"]

GÓRNIKA LOS

Bystre promienie słońca zwiastują ciepły dzień. Lekko zasiedzeni, powoli zwlekamy się z namiotowej loży i pakujemy na dalszą część wyprawy. Razem z Markiem kierujemy się do Reefton, gdzie będziemy mieć przyjemność być goszczonymi przez gospodarzy z Warmshowers. Wyjeżdżając z Greymouth przyglądamy się raczej niechlujnemu industrialnemu miasteczku, aby za chwilę przekroczyć most na pobliskiej rzece i oddalić się z powrotem w naturę. Ciekawe jest to, jak w Nowej Zelandii ludzie i, ogólnie, zabudowania miejskie, mocno kontrastują z zielonymi wzgórzami porośniętymi buszem, wypełnionych świeżym powietrzem i śpiewem ptaków.

Jadąc w górę rzeki Mawheranui raz po raz pniemy się w górę i zjeżdżamy w dół. Typowo dla wyspy południowej, dolina poprzecinana jest kilometrami płotów, rozdzielających bezmiar łąk na bloki pastwisk dla owiec. Jednocześnie wierzchołki wzgórz pokrywa gdzieniegdzie gęsty busz. Droga mija nam na rozmowach i słuchaniu playlisty Marka, z jego przenośnych głośników. Chłopak jest przygotowany na wszystko, co potwierdzają jego wypchane do limitów możliwości sakwy i wór na tylnym bagażniku. Miło jednak pokonuje się pagórki w towarzystwie tytułowego utworu z serii filmów „Piraci z Karaibów”.

W połowie dnia docieramy do miasteczka Ikamatua, gdzie w warsztacie pytamy o zgodę na użycie ławeczki przed budynkiem. Gotując kawę i smarując kromki masłem orzechowym rozmawiamy z właścicielką przybytku. Tłumaczy nam pochodzenie brązowego koloru wszystkich napotkanych dzisiaj przez nas strumieni (okazuje się, że sprawcą jest tutejszy buk, pylący w tym czasie na potęgę). Następnie opowiada o wypadku w pobliskiej kopalni węgla kamiennego, gdzie w 1896 roku, po wybuchu metanu, zginęło 65 górników. Pomnik upamiętniający to wydarzenie mijaliśmy dzisiaj przed miasteczkiem. W jakiś sposób przywołujemy sobie niejednokrotnie słyszane wiadomości o podobnych nieszczęściach w Polsce.

LEŚNE DZIADKI

Do Reefton dojeżdżamy późnym popołudniem. Zaraz na wjeździe zostajemy tłumnie przywitani przez miejscowych. Ciekawe dźwięki i wnikliwe spojrzenia spowodowały, że na chwilę przystanęliśmy z boku drogi. Zebrał się przy nas niemały tłum. W zasadzie zbiegła się cała gawiedź z okolicy. Chcąc nawiązać nić porozumienia, próbujemy mówić ich językiem, ale – albo akcent nie ten, albo dialekt inny, bo koniec końców – nie udało się dogadać. Mimo wszystko, Nowa Zelandia ma chyba najbardziej na świecie ciekawskie krowy!

Większość drogi między Reefton, a Springs Junction (tj. dzisiejszą destynacją) wspinamy się krajową „siódemką” na przełęcz Rahu. Czas umilały nam piękne widoki na lasy bukowe, których drzewa mają tutaj malutkie listki, powodując wrażenie, że każde jest jakby bonzai, stworzonym przez artystę. Zewsząd zerkają na nas paprocie, przyjmując postać krzewu, albo drzewa. Porastają chętnie skraj lasu i brzegi napotykanych strumieni. Gdy docieramy do siodła, postanawiamy zrobić przerwę na posiłek. Dostrzegamy nieopodal zaparkowany samochód, przy którym kręciło się dwóch starszych panów, którzy po chwili przywołali nas do siebie machnięciem ręki. Panowie okazali się hodowcami orchidei z okolic miasta Nelson. W tutejszych lasach poszukują i zbierają mech (podobny do naszego płonnika), który służy im jako wyściółka. Zostajemy poczęstowani domowym ciastem i herbatką, tradycyjnie z odrobiną mleka, po których to czujemy, że siły nam z powrotem wracają. Żegnając się, dostajemy zaproszenie, by wstąpić na kawę w drodze na północ. Taką gościnność to się rozumie!

Szybki zjazd serpentynami i jesteśmy w dolinie. Meldując się w Springs Junction rozstajemy się z naszym kompanem. Podczas, gdy my chcemy przenocować w okolicy, Mark decyduje się przyspieszyć swoją wyprawę i rusza dalej na północ. Po pożegnaniu, pedałujemy na kemping DoC przy wzgórzu Marble Hill, gdzie (upewniwszy się o takiej możliwości) rozpalamy małe ognisko, które choć odrobinę odpędza chmary sandflies’ów.

SZUTREM NA SZCZYT

Zebrawszy namiot, rowery i ochotę na przygody, ruszamy śladem Tour Aotearoa, kierując się na północ w stronę Murchison. Jadąc szutrowymi drogami, cieszymy się, że zostawiliśmy cały ruch samochodowy gdzieś w innej części doliny. Farmy bydła towarzyszą nam przez połowę dystansu. Krowy ciekawie obserwują nas, przeżuwając. Niekiedy podrywają zady i gonią z nami wzdłuż płoty, niczym tysiąckilogramowe psiaki.

Najciekawszą częścią dnia okazuje się być kilkukilometrowy podjazd na przełęcz Maruia Saddle. Raczej stromy podjazd przez gęsty bukowy las jest całkiem przyjemny. Okoliczności przyrody i dobra pogoda zdecydowanie pomagają, zabierając uwagę od potu kapiącego po brodach. Droga z siodła do miasteczka okazuje się nie mniejszym wyzwaniem. Pozornie głównie w dół, na zmianę wspina się i opada. Kiedyś istniała tylko ta droga, przed tym, gdy zbudowano pobliską autostradę. Gdzieniegdzie trasę przecinają strumienie, które powoli staramy się przejechać. Kamieniste dno powoduje, że Basia ląduje butami w wodzie. Taki chrzest bojowy! Zmęczeni, ale nasyceni jazdą lądujemy w namiocie.

Rządni wrażeń, niedaleko za miastem odbijamy ponownie w góry dając się ponieść szutrom. Tym razem mamy przed sobą aż 40 km podjazd. Wciska on z nas siódme poty. Mocno nadwyrężamy najniższe przełożenie, gdy całkiem dobra nawierzchnia traci totalnie na jakości i 15 stopniowe nachylenie zamienia się w tarkę. Tym większa nasza satysfakcja, gdy wczesnym popołudniem zaczynamy wartki zjazd do największego z wielu jezior w parku narodowym Nelson Lakes – Rotoroa. Na miejscu podziwiamy taflę wody i odległe szczyty łańcuchów górskich. Podbijając morale, raczymy się kawą w ogródku pobliskiej knajpki, której gospodyni oferuje nam ręcznie robiony repelent na, zjadające nas już dosłownie, sanflies’y.

PIESZO, DLA ODMIANY

Jedziemy teraz w dół asfaltem, aby wkroczyć na trasę łączącą Murchison i Nelson. Duży ruch samochodów, głównie busów wszechobecnych backpackersów zmusza wręcz do mocniejszego naciskania na pedały. Chcemy już odbić w kierunku doliny, prowadzącej na kemping w Saint Arnaud, co dzieje się po niecałej godzinie. Nagle jakby liczba pojazdów na drodze maleje kilkukrotnie. Porośnięte buszem wzgórza ustępują suchym pastwiskom, dając wrażenie bycia w kompletnie innym miejscu niż jeszcze przed chwilą. Bardzo powoli, wręcz niezauważalnie, przez około 40 km zwiększamy wysokość nad poziomem wód morskich. Meldując się na kempingu, okazuje się, że nie ma tam już dla nas miejsca. Niemniej, po krótkiej rozmowie z właścicielami, przekonujemy ich, że jednak się zmieścimy!

Pochmurne niebo nie gwarantowało zjawiskowych widoków. Mimo to, spakowawszy namiot i sakwy, zdecydowaliśmy się ruszyć w kilkugodzinny trekking w górę pobliskiego łańcucha górskiego. Dotarcie na szczyt Saint Arnaud – góry, od której nazwę swoją wzięła położona poniżej miejscowość – miało zająć nam około 3 godzin. Początkowo raczej łagodnie pnąca się w górę ścieżka, po niedługim czasie zmienia się w stromy trawers, wprowadzając nas do lasów zupełnie z innego świata. Buki z małymi listkami, srebrno-siwa kora i porosty, które niczym włosy zwisały z każdej gałęzi. Na nich rozpięte jak korale wisiały malutkie kropelki rosy. Wilgotność sięgała 100%, gdy opuszczaliśmy linię drzew. Wchodząc na skały znane jako Parachute Rocks (dosłownie „spadochronowe”), decydujemy się nie wchodzić już wyżej, bo chmury całkowicie zakryły nie tylko nasz cel wspinaczki, ale również pobliskie szczyty i jezioro Rotoiti. Byliśmy jakby na latającej skale, unoszącej się wśród chmur. Straciwszy perspektywę, można było odnieść wrażenie bycia najwyżej na świecie.

ZMIANA OTOCZENIA

Po zejściu na dół, połykamy duże porcje frytek i ruszamy w dół doliny Wairau, aby dołączyć do hodowców owiec z HelpX, z którymi chcemy spędzić kolejne kilka dni i przyjrzeć się życiu na farmie w Nowej Zelandii. 50 km w dół i ze sprzyjającym wiatrem w plecy pokonujemy w lekko ponad 2 godziny!

Simon z żoną Jane oraz małymi synami Willem i Gusem mieszkają w parterowym domu niedaleko drogi łączącej Saint Arnaud i Blenheim w regionie Marlborough. Oprócz niewielkiej liczby krów i upraw lucerny, posiadają około 5500 owiec rasy merino, których dobrej jakości wełnę sprzedają m.in. do Włoch do produkcji garniturów i odzieży sportowej. Do naszych obowiązki należały proste prace około domowe, takie jak malowanie płotu czy strzyżenie trawy. W okolicy wczesnego popołudnia kończyliśmy pracę i pozostały czas spędzaliśmy z rodziną gospodarzy, którzy chcieli nam pokazać swoją codzienność. Mieliśmy możliwość przepasać owce w pobliskich górach (co wiązało się z 3-godzinnym trekkingiem po stromych zboczach), wziąć pierwszy raz do rąk maszynkę do strzyżenia owiec (Paweł pomagał odrobinę w trudnej pracy czyszczenia owiec), pojeździć pick-upem po suchym korycie rzeki (trzęsie niemiłosiernie!) oraz wziąć udział w tradycyjnie prowadzonej aukcji baranów rozpłodowych merino (która odbyła się w niezwykle malowniczej i odosobnionej farmie, której właściciele posiadają aż 150.000 ha ziemi). Doświadczenia, które zebraliśmy są całkowicie niepowtarzalne i te kilka dni wspominać będziemy do końca życia.

Czas jednak ruszać dalej. Simon pomaga nam wrzucić rowery na pakę wozu i podrzuca nas w górę doliny, w okolicę miasteczka Saint Arnaud, skąd dalej pojedziemy do Parku Narodowego Abel Tasman, a jadąc na prom na wyspę północną wdychać będziemy dym z największego w historii Nowej Zelandii pożaru lasów!

Dodaj komentarz