TAJSKI MASAŻ ZMYSŁÓW
26.04.-06.05.2019, dzień 184.-194.
Pokonać wroga
Nowy kraj zawsze oznacza nowe wyzwania. Dajmy na to – nowe zwroty językowe do nauki, żeby móc okazać szacunek dla gospodarzy i choć odrobinę nie wyglądać na typowy turysta. Zawsze, ale to zawsze powinno się zapamiętać podstawowe „dzień dobry” i „dziękuję”.
Nowe gesty i język mowy ciała nie są takie same, nawet w sąsiadujących krajach. Kręcenie dłonią na boki w jej osi w Polsce czytamy jako „takie sobie”, a w Tajlandii oznacza po prostu „nie”. Połączone z serdecznym uśmiechem, początkowo gwarantuje konsternację.
Gdy do ręki dostajemy nową walutę, wypada zapoznać się z przelicznikiem do oceny wartości towaru. No i dobrze by było przy straganie nie przebierać w papierkach i monetach, czytając co na nich napisane, bo tak szacunku od targującego się z nami sprzedawcy nie odczujemy.
Jedzenie i picie nie zawsze wyglądają znajomo. Kleista mamałyga może być pyszną „owsianką”, a pozornie wrzucone do sosu bez ładu składniki – sytym smakołykiem. No i te nazwy potraw. Nawet z transkrypcją angielską, nic nam nie powiedzą. A żeby jadąc wzdłuż stoisk wypatrzyć rarytasy na kolację, to już wyższa szkoła jazdy i tygodnie praktyki.
Ostatecznie, dobrze by było też nie dać się zabić na drodze. Pierwsze kilka dni to zdecydowanie wyczuwanie nowych zwyczajów na drodze. Czego można się spodziewać i jak się komunikować z pozostałymi uczestnikami ruchu.
Wymienione, to tylko kilka z wielu nowych rzeczy, które zaliczamy odwiedzając obcy kraj za pierwszym (i nie tylko) razem. Wszystkie łączy jednak to, że pokonują największego wroga cennego czasu – śmiertelną rutynę.
Jak u mnicha za piecem
Granicę między państwami widać czasem najlepiej tylko na mapie. W rzeczywistości, po jej przekroczeniu, zmienia się może sposób komunikacji i wymiany dóbr, ale poza tym ludzie wyglądają bardzo podobnie, a kultura i religia mieszają się. Południe Tajlandii bardzo nie różni się od północy Malezji. Z perspektywy siodełka rowerowego dane jest nam obserwować zmiany otoczenia płynnie, naturalnie, nieśpiesznie. Tym samym pochłaniamy to co wokół uważniej, pełniej, ze zrozumieniem kontekstu.
Pozostałe nam Ringgity wymieniamy u pani cinkciarz, prowadzącej niewielki sklepik. Parę groszy przydaje się na zapełnienie żołądków i dotarcie do Satun, w którym poznajemy pierwszego gospodarza Warmshowers. Niezwykle przydatne są te początkowe spotkania i pozyskane wskazówki – jak się zachować, komunikować, co zamówić, jak znaleźć nocleg. Rady od lokalnego człowieka przydają się na cały pobyt w jego kraju.
Wiedząc później czego się spodziewać, nie baliśmy się zapytać o nocleg w napotkanej świątyni buddyjskiej, gdzie skryliśmy się przed deszczem. Jeden z mnichów, zobaczywszy nas, od razu wskazał palcem na zadaszone miejsce w pobliżu, gdzie rozłożyliśmy sypialnię namiotu. Obecność wmontowanych w ściany wiatraków zdecydowanie pomogła przespać całą noc. Mnisi nie żyją aż tak ascetycznie jak nam się wydawało. Co prawda za toaletę służy im dziura w ziemi, a prysznic to miska z wodą. Jednak zapoznany dżentelmen w pomarańczowym habicie komunikował się z nami używając google translate na swoim smartfonie, a chwilę później zażywał relaksu z papierosem w ustach. Jako, że duchowni buddyjscy nie pracują zarobkowo, zakładamy, że musiał rzeczy te dostać w prezencie. Dowiedzieliśmy się również, że mnichów utrzymują wioski, w których znajdują się ich świątynie. Codziennie rano, duchowni przechadzają się po ulicach i zbierają jedzenie do specjalnych mis. Następnie zasiadają razem do śniadania we wspólnym gronie. Czujemy się zaszczyceni, gdy rankiem dzielą się z nami swoim posiłkiem.
W cieniu ostańca
Południe Tajlandii wita nas jednym wzniesieniem po drugim, nie ułatwiając jazdy. Robi się coraz goręcej, wkraczamy bowiem w upalne tygodnie najcieplejszej pory roku, poprzedzającej porę deszczową. W ciągu dnia staramy się robić przerwy, bo termometr wskazuje już przed południem nawet 35 st. C w cieniu. Krajobraz wypełniają pagórki, które w miarę czasu zmieniają się w wapienne ostańce, a ich liczba i rozmiar rosną tym bardziej, im bliżej jesteśmy prowincji Krabi. W miasteczku o tej samej nazwie robimy krótką przerwę i wybieramy się na malowniczą plażę Railey Beach. Przy okazji korzystamy z Songthaew, czyli lokalnego autobusu/taksi, przerobionego z furgonetki typu pick-up, z dwiema ławkami na zadaszonej pace auta. Ostatniego wieczora , dość przypadkowo, trafiliśmy na festyn z okazji lokalnego święta. Z tego powodu zamknięto kilka ulic, a my, z pysznym jedzeniem w ręce mogliśmy przyglądać się scenicznym występom tańca i śpiewu, przygotowanym przez dzieci i młodzież z prowincji Krabi. Ale, czas się zbierać dalej do jazdy, bo w przeciwieństwie do poprzednich krajów, wizę w Tajlandii mamy tylko na 30 dni. Do granicy z kolejnym państwem na trasie, Myanmarem, mamy jeszcze kawałek drogi.
Odbijając na północ, jedziemy mało uczęszczanymi drogami, przedzierając się przez cały „las” ostańców. Można się poczuć naprawdę małymi przejeżdżając w bliskości tych kamiennych kolosów. Jakby znikąd, wyrastają po naszej lewej i prawej wapienne ściany. Każda inna. Każda stroma i wysoka. Imponująca i okazała.
Warto było
W pewnym momencie, jakby za skinieniem różdżki, ostańce znikają, a my znajdujemy się w długiej dolinie, na końcu, której znajduje się największa w regionie tama, o dźwięcznej nazwie Ratchaprapha. Wcześniej jednak chcemy odwiedzić piękna świątynię Wat Rat Upatham. Niefortunnie, tak jak większość pięknych świątyń buddyjskich, ta również znajdujące się w mało dostępnym miejscu. Gdy w końcu znaleźliśmy się u jej stóp, przed nami ukazał się najbardziej stromy podjazd, jaki spotkaliśmy na swojej drodze. Szybka dyskusja, kalkulacja sił i decyzja – jedziemy do góry. Było bardzo ciężko, a chyba tylko duże śniadanie i trawersowanie pozwoliły zmierzyć się z wyzwaniem i zwyciężyć. Wjazd pod półtora kilometrowy odcinek zajął nam pół godziny. Widok u góry (piękna złota pagoda, ogromny budda-kolos na zboczu góry i panorama na pobliską nizinę, przez którą przechodziła właśnie burza) zrekompensował jednak ten trud. Na tamę okazało się, że też trzeba odbić ze szlaku i podjechać pod górę. Panorama, która się przed nami wtedy roztoczyła była niesamowita. Przywiała wspomnienia miłych chwil z Nowej Zelandii. To tam zrozumieliśmy, że dla dobrego warto trochę się pomęczyć.
Do wschodniego wybrzeża kraju docieramy jadąc lokalnymi ścieżkami wzdłuż rzeki Phum Duang, wijącej się nieprzerwanie przez monotonny krajobraz drzew kauczukowych. Ruchliwą dwupasmówką docieramy do Surat Thani, największego miasteczka w tym regionie.
W Tajlandii czujemy się dobrze. Jest tu naprawdę bezpiecznie, w większości przypadków udaje się dogadać z mieszkańcami, jedzenie jest przepyszne, widoki niezgorsze, a infrastruktura drogowa dużo lepsza niż w Polsce. Nic tylko jeździć na rowerze! Normalnie tajski masaż – zmysłów. Bardzośmy ciekawi dalszych przygód w tym kraju…