Tęsknota poobozowa

TĘSKNOTA POOBOZOWA

20.05.2019, dzień 208.

[sgpx gpx="/wp-content/uploads/gpx/Train Bangkok - Phitsanulok by 2FTP.gpx"]

Poproszę bilet

– Dzień dobry, poproszę dwa bilety do Phitsanulok.

– Dokąd?

– Do Phitsanulok. Powinien odjechać o 14:00.

– Aaa, do Phitsanulok! No pewnie.

– …

 

Pani w okienku biletowym szybko zweryfikowała domniemane umiejętności wymawiania tajskich słów. Ok, dobrze jest, bilety w ręku. Rowery też mają swoje, ale dam im je później. Udajemy się niespiesznie na peron przy jednym z dwóch torów na stacji Bang Khan. Po kiego się pchać z tobołkami na umiejscowiony w centrum wielki dworzec główny, skoro można kameralnie, na podmiejskim przystanku wsiąść? Jeśli przez chwilę wydawało nam się, że fakt posiadania biletu kolejowego w Tajlandii i obecność na odpowiednim torze oznacza, że już wszystko zostało załatwione, a wystarczy sobie jedynie usiąść na wyznaczonym miejscu i przebimbać całą drogę z głową w oknie, to grubo się myliliśmy. Zaraz, gdy pociąg zajechał na stację, przystąpiliśmy z rowerami do wagonu oznaczonego numerem z biletu. Nauczeni doświadczeniem z poprzednich przejażdżek, opisywanych tutaj, spodziewaliśmy się możliwości umieszczenia rowerów z tym samym wagonie co my. Błędne myślenie skorygował konduktor. „Wagon pierwszy”, zakomunikował wskazując najpierw na nas, a następnie na przód pociągu. I tutaj czas nagle jakby przyspieszył i wydarzenia nabierają tempa. Krótkie spojrzenie na siebie i razem wsiadamy na siodła. Mamy dobre kilkadziesiąt, a może kilkaset metrów do wyznaczonego miejsca. Tam okazuje się, że rowery, i owszem, przyjmą, ale sakwy muszą pójść z nami. OK, jedna sakwa, druga, czwarta, ósma, torby na kierownice i namiot. Obciążenia zdjęte. Widzimy tylko kątem oka tylne koło roweru Basi połykane przez okno wagonu towarowego. W tym momencie pociąg zaczyna gwizdać na odjazd. W takich chwilach okazuje się, że dwie niewielkie osoby, o sylwetkach dalekich od mister universe, choć niemniej opalonych, są w stanie udźwignąć wiele. Z dodatkową pomocą zaangażowanego konduktora ruszamy w stronę ostatniego wagonu. Niecierpliwy maszynista ma chyba już dosyć czekania, więc skład zaczyna powolny taniec tłoków i zaczyna ruszać. Nie mamy wyjścia i ładujemy się do najbliższych drzwi. Uff, jesteśmy. Teraz tylko 8 godzin i jesteśmy u celu. W Phitsanulok. Czy jakoś tak.

Poobozowo

Podróżując tak w upalny dzień, z plecami przyklejonymi do siedzenia ze sztucznej skóry, można bez granic współprzeżywać te chwile z pozostałymi pasażerami. Mijające leniwie krajobrazy, tworzą tło dla spektaklu rozgrywającego się w tej rozpędzonej nagrzanej blaszanej puszce. Raz za czas przechadzają się po pociągu mnisi w pomarańczowych szatach. Sprzedawcy jedzenia, obwieszczający zawartość niesionych naczyń i pojemników nie omieszkują stanąć przy nas chwilkę dłużej, podrzucając łamaną angielszczyzną tłumaczenie menu. Pani z siedzenia obok częstuje nas swoim daniem, prawdopodobnie czując chęć odpłacenia za naszą propozycją podzielenia się słodkim mango, które nabyliśmy wcześniej. Mały dzieciak z dużą determinacją stara się naśladować ruchy brwiami, które kieruje do niego Paweł. Tym samym doświadczamy i ulegamy transformacji. W przeciągu pierwszych godzin ewoluowaliśmy z „tych obcych” na „jednych z nas”. Przecież też jedziemy zwykłym pociągiem, a nie ekspresem. Też jesteśmy spoceni. Też jemy żarcie z pociągu. Też bierze nas zmęczenie. Potrafimy powiedzieć coś w miejscowym języku. Wiemy, że uśmiech to więcej niż uściśnięcie ręki, a raczej ustanowienie niepisanej więzi przyjaźni i szacunku. Opuszczając pociąg na stacji końcowej, zaczęliśmy czuć pewien rodzaj tęsknoty. Takiej poobozowej. Pokolinijnej. Z tą gorzką świadomością, że pewnie już nigdy się nie spotkamy z pasażerami naszego wagonu.

Dodaj komentarz