Tu byłem, Steve Irwin (cz. 1)

TU BYŁEM, STEVE IRWIN (CZ. 1)

07-16.12.2018, dzień 43.-52.

[sgpx gpx="/wp-content/uploads/gpx/Eden - Nowra by 2FTP.gpx"]

STARY TOM

Gdy kolejnego dnia rano wyjrzeliśmy przez okno, przywiał nas skrzący miriadą diamentów ocean. Widok taki powoduje chyba w każdym zdolnym do odczuwania człowieku chwilę zamyślenia. Chyba powinniśmy zamieszkać nad morzem… Albo chociaż jeziorem!

Po trudnej przeprawie przez góry nasze mięśnie są obolałe i zmęczone, lecz teraz czeka je prawdziwe SPA (przynajmniej w kategorii rowerowej). Następne kilka dni spędzimy bowiem stacjonarnie w Eden, małym miasteczku na dalekim południu stanu New South Wales. Oprowadziła nas po nim nasza nowa sąsiadka, Anne. Urocze miejsce położone nad podwójną zatoką – Twofold Bay znane jest z migrujących tędy dwa razy do roku wielorybów, witanych przez tłumy widzów. W XIX. wieku jednak, na ssaki te polowano, pozyskując tran do lamp, fiszbiny oraz mięso. O tych i innych rzeczach dowiedzieliśmy się odwiedzając kameralne muzeum Killer Whale Museum, z imponującym materiałem historycznym. Jego największym eksponatem jest zdecydowanie pełny szkielet orki zwanej Old Tom. Przewodził on niegdyś grupie jemu podobnych, pomagając wielorybnikom w połowach. Orki informowały ludzi o przybyciu fiszbinowców uderzając ogonami o taflę wody, następnie niczym psy pasterskie naganiały ogromne ssaki. Na szkielecie dopatrzyliśmy się przetartych liną zębów. To dowód w sprawie, że Stary Tom nieraz chwytał liny harpunników i własną siłą holował trafionego wieloryba. W nagrodę za pomoc, orki otrzymywały przywilej posilenia się największym dla nich rarytasem – wargami oraz językiem martwej zdobyczy. W latach 30-tych XX. wieku wielorybnictwo zniesiono, a (najpewniej) ucieszone tym faktem walenie chętnie dokazują w wodach zatoki.

z wędką za pan brat

Jedną z atrakcji, na które czekaliśmy, była wyprawa na ryby z naszymi gospodarzami z Bombali. Rankiem, drugiego dnia pobytu, uzbrojeni w kanapki, wodę i parę wędek, zaprzęgliśmy przyczepę z łajbą. Wodowanie na wodach rzeki Wonboyn przebiegło pomyślnie i po chwili kapitan przesuwał do przodu wajchę gazu . Słońce dokazywało. Przyjemny chłód wiatru we włosach dał poczucie przygody. Zapowiadał się piękny dzień. Peter i Jen zabrali nas na pobliską plażę, skąd miał odbyć się połów. Z łódki wytoczone zostały wiaderka z przynętą, prowiant oraz załogą. Nurkując, udało się ustalić w pobliżu obecność kilku gatunków ryb, w tym tzw. black fish, której mięso smakowało ponoć najlepiej smażone w panierce, w towarzystwie frytek. Trzymając się wizji wspaniałej australijskiej kolacji, wszyscy skupili się na zadaniu pochwycenia zdobyczy. My oczywiście zgodnie z prawem nie mogliśmy się przyłączyć, więc napiszemy jedynie, że wcale, ale to wcale oboje nie złowiliśmy po jednym pięknym okazie!

Około południa drużyna czarnych ryb jakby odpuściła, kończąc spotkanie z wynikiem 8:0. Nadszedł czas na zmianę przeciwnika, a co za tym idzie – przynęty. Dotąd używana kapusta morska, na nic się zda w starciu z mięsożernymi mieszkańcami spokojnej rzeki, która dzisiaj pełni najwyraźniej rolę stadionu. Popularnym wabikiem są tzw. yabbies, czyli kilkucentymetrowe raczki, które chowają się w tunelach, drążonych w glebie zalanej płytką wodą. Do ich wyciągania służy urządzenie w stylu przerośniętej pompki do roweru. Wsadzając cylinder z tłokiem płytko do gruntu, pociągamy za rączkę, tworząc podciśnienie. W ten sposób w urządzeniu mamy ziemię, wodę i czasem poszukiwanych delikwentów. Następnie wciskamy tłok do środka, wydmuchując całość pod nogi. Szybkie ruchy wskazane, bowiem raczki zakopują się ponownie w kilka sekund. Gdy nałapaliśmy małe wiadereczko czerwono-białych yabbies, pełni nadziei na obfite łowy, wracaliśmy na miejsce, gdzie miał rozegrać się kolejny mecz.

obrót spraw

Teraz powinniśmy napisać, że tego dnia grube ryby zostały złapane a kąpiel odhaczona, oraz że sielanka trwała w najlepsze. Powinniśmy napisać, że po powrocie do naszego lokum zdobycz trafiła na grilla, a wieczorna fiesta trwała do rana. Akapit powinien zakończyć się planami na kolejny dzień pełen udanych łowów. Nic takiego nie możemy napisać, ponieważ pojawiły się po drodze pewne okoliczności, niweczące potencjalną naturystyczną epopeję australijską.

Na rzece Wonboyn, z epicentrum ulokowanym mniej więcej w połowie drogi między płycizną z raczkami a zacumowaną łódką, usłyszeć można było głośno wykrzyczaną pierwszą samogłoskę alfabetu. Nagle, czas jakby zwolnił. Na twarzy Pawła pojawił się ogromny grymas bólu. Gdy wyciągnął z wody nogę, z okolic kostki wystawało coś, co przypominało wąski pręt. Przedmiot był czarny i długi na około 10 cm. Dalej, machnąwszy dwa razy ręką, Paweł pozbywa się pasażera na gapę. Mijającą ślamazarnie sekundę kończy obraz tryumfującej ryby, która ostentacyjnie wypływa spod naszych nóg. Jest płaska, na oko wielkości talerza do drugiego dania. Trudno było pomylić ją z jakimkolwiek innym zwierzęciem. Pawła użądliła jadowita płaszczka. Jeżeli komuś tylko nieobce jest nazwisko Steve Irwin, zapewne kojarzy jak skończył ten odważny australijski poskromiciel krokodyli i węży. Kolejna godzina trwała zdecydowanie krócej niż miniona sekunda.

Grymas Pawła stawał się coraz większy. Gospodarze ogłosili opanowanym tonem, że musimy koniecznie jechać do lekarza, ze względu na możliwą krytyczną reakcję alergiczną. Obóz szybko został zwinięty, a kotwica wciągnięta. Szybki transfer do mariny i już jedziemy samochodem do Eden. Obwiązana ręcznikiem noga mocno krwawi, co jest ponoć typowe dla jadu płaszczki. Najgorszy jednak był towarzyszący temu nieustępujący tępy ból. Później od napotkanych lekarzy dowiemy się, że uczucie po użądleniu porównuje się do bólów porodowych. Cóż, zapewne Paweł nie będzie w stanie się do tego odnieść. W Edenie zapada decyzja o wizycie w lokalnym ambulatorium, ponieważ najbliższy szpital to około godzinna jazda do miasta Bega. Całe szczęście, ratownicy medyczni byli na miejscu. W trakcie krótkie wywiadu, jeden z nich przyniósł dwa wiaderka – jedno z gorącą, a drugie z bardzo gorącą wodą. Paweł umieszczał w nich stopę raz po raz. Jest to jedyny znany sposób na eliminację bólu bez używania silnych środków uśmierzających. Jad płaszczki bazuje na białku, który za pomocą wysokiej temperatury ulega procesowi koagulacji. Po około pół godzinnych kąpielach ból ustępuje.

GDY TRWOGA, TO DO...POLAKA?

Myśląc, że to koniec naszych zmartwień, kolejnego dnia doznajemy nieprzyjemnej niespodzianki, bo stopa zwiększyła swoje rozmiary znacząco. Czerwony kolor pięknie ten fakt podkreślał. Po śniadaniu Jen zabrała nas do lekarza, a że akurat była niedziela, musieliśmy pojechać samochodem aż do szpitala w Bega. Po wywiadzie, główna pielęgniarka opatrzyła nogę, założyła opaskę uciskową po czym wręczyła receptę z antybiotykiem, który miał był poradzić na rozwijający się w stopie Pawła stan zapalny.

Cała sytuacja zmartwiła nas niezmiernie. Do Sydney pozostało niecałe 500 km, które powinniśmy byli pokonać w sześć do siedmiu dni. Fakt, że Paweł nie radził sobie najlepiej nawet chodząc, postawił całą wyprawę pod znakiem zapytania. Szczęście w nieszczęściu, w Sydney mieliśmy być dopiero 22-go grudnia, a gospodarze z Eden zaproponowali nam pozostanie w swoim domu aż nie uda się wrócić do zdrowia. Uważamy, że było to niezwykle szczodre z ich strony.

Niemniej, gdy po trzech dniach nie dało się zaobserwować większej poprawy, zaczęło się przygotowanie planu awaryjnego. W rachubę wchodził przejazd autobusem, niemniej miły pan na infolinii wytłuścił, że będzie to kosztować więcej niż typowy lot z Melbourne do Sydney. Nie mogliśmy się na to zgodzić. Kolejnym rozwiązaniem było umieszczenie ogłoszenie na witrynach typu blablacar, ale nie otrzymaliśmy żadnych odpowiedzi. Może to względu na dodatkowy bagaż w postaci dwóch rowerów i ośmiu sakw? No tak, nie wszyscy jeżdżą na co dzień furgonetkami. Pomoc zaproponowali nam sąsiedzi, Anne i Ian, być może poruszeni naszym dalekim pokrewieństwem. Rodzinne korzenie Iana sięgają do wsi spod Poznania. Trudno nam jednak było zaakceptować aż taką szczodrość, bo przejazd tam i z powrotem to ponad 1000 kilometrów – niełatwa przeprawa dla ludzi po 70-ce.

Rzutem na taśmę, Basia przytomnie skleciła ogłoszenie na jednej z fejsbukowych grup, Polaków w Sydney. Jakież było nasze zdziwienie, gdy po godzinie odezwał się do nas Kuba, rodak z Sandomierza, z propozycją pomocy. Odetchnęliśmy z ulgą. W niedzielę rano wyruszamy! Przed tym jednak odbyliśmy szybką wizytę w miejscowej klinice medycznej w celach obserwacji. Tam pani doktor obwieściła potrzebę kolejnej porcji antybiotyków. Tak się widocznie leczy w Australii.

Wszyscy w trójkę byliśmy pod wrażeniem pojemności samochodu Kuby. Widocznie projektanci modeli typu kombi w firmie Subaru wzięli pod uwagę możliwość zapakowania dwuosobowej wyprawy rowerowej. Nasz kierowca okazał się być świetnym kompanem podróży. Dobrze spędziliśmy czas rozmawiając na przeróżne tematy. Po drodze zahaczyliśmy o Hyams Beach – plażę o najjaśniejszym piasku na świecie. Tak przynajmniej twierdzi komisja Księgi Rekordów Guinnessa. Położona jest ona nieopodal zatoki Jarvis Bay, której teren należy w całości do Marynarki Wojennej i administracyjnie jest swego rodzaju państwem w państwie. Po obiedzie w miasteczku Nowra nasze drogi z Kubą się rozchodzą, choć na pewno spotkamy się jeszcze w Sydney.

Dodaj komentarz