Turkus, turkus widzę...
09-10.11.2018, dzień 15.-16.
No i w drogę...
Po porannych pożegnaniach z ekipą Humpalicious wiemy, że znaleźli swoje miejsce w naszych sercach. Niemniej, czas ruszać naprzód, bo trasa do Southend sama się nie przejedzie.
Mimo, że mieszkaliśmy około 5 km od pobliskiego Robe, nie mieliśmy okazji zwiedzić tego nadmorskiego miasteczka. Postanowiliśmy przejechać znaną nam drogą do sklepu i dalej nad wybrzeże, gdzie stoi znany w okolicy obelisk. O, jakże było warto! Przepiękny turkusowy Ocean Południowy skrzył się w słońcu, a bałwany fal, jeden z drugim niestrudzenie tłukły o skalisty brzeg. Kiedy dostrzegliśmy miejsce z ławeczką na wzgórzu nieopodal, z widokiem na te zjawiska, od razu zdecydowaliśmy zrobić wcześniejszy postój na drugie śniadanie. Takiego widoku z tarasu nie ma żadna restauracja!
Nora Creina
Klasyczne kanapki z masłem orzechowym znikają, a my ruszamy znaną nam od okolic Wellington drogą zwaną Princess Highway, biegnącą całym południowo-zachodnim wybrzeżem. Dzisiaj jest dość ruchliwa. Na szczęście kierowcy uważają na nas. Choć zawsze korzystamy z pobocza, w 90%-ach przypadków jesteśmy mijani szerokim łukiem. Większość ludzi pozdrawia nas na drodze – machając do nas, migając światłami lub porozumiewawczo trąbiąc. Głównie są to turyści z przyczepami kempingowymi oraz motocykliści, ale nie tylko.
Trasa między Robe a najbliższym miasteczkiem Beachport biegnie przez obszar Nora Creina, wzdłuż rozległych słonych jezior – Eliza, St Clair i George. Majaczą one w oddali pięknym turkusem. Między nami a nimi pasą się krowy i owce.
Pod ostrzałem
Jest sielsko. Musimy tylko uważać na sroki, których jest sporo w przydrożnych krzakach. Chyba zapomnieliśmy wspomnieć, że ptaki te wiosną robią się nieznośne dla rowerzystów i ich atakują! Sami mieliśmy kilka takich sytuacji, co prawda niegroźnych, ale uczucie presji jest nieprzyjemne. Jak to wygląda? Tutejsze sroki skrzeczą głośno, gdy wedrze się na ich terytorium. Niektóre są na tyle zażarte, że nurkują na rowerzystów – zawsze od tyłu! – i celując w głowę uderzają szponami i dziobem. Szczególnie jest to groźne dla dzieci. Kaski obowiązkowe. Żeby odstraszyć zbierające się do ataku ptaki najlepiej po prostu zatrzymać się i odwrócić w ich stronę. Tchórze.
Planując kemping w małym miasteczku, jakim jest Southend, postanowiliśmy wstąpić wcześniej do sklepu w Beachport, gdzie jest więcej niż tylko jeden sklep, a ceny bardziej przystępne. Robimy zapasy (w tym trochę mięska na wieczornego grilla) i kierujemy się na pobliskie wybrzeże z widokiem na miasteczko w celach typowo konsumpcyjnych. Potrzebujemy trochę ekstra siły na pozostałe 15 kilometrów. Kanapki z tuńczykiem znikają. Po dotarciu do Southend rozbijamy namiot, wsuwamy kiełbaski i chowamy się w ciepłym pomieszczeniu socjalnym, nieopodal kominka. Jest przytulnie a szum pobliskiego oceanu pomaga szybko zasnąć w namiocie.
Farewell ,wybrzeże
Na czas pewien odbijamy od wybrzeża, do którego tak bardzo się przyzwyczailiśmy przez ostatnie kilka dni i kierujemy się na miasteczko Millicent, gdzie docieramy po około godzinie jazdy. Robimy zakupy w Woolies (skrót od Woolworths – Australijczycy wszystko skracają!), których połowę wsuwamy na miejscu, nielegalnie pompujemy opony rowerowe na stacji benzynowej Caltex i ruszamy dalej, bo małe miasteczko nie ma nam za wiele więcej do zaoferowania.
Jedzie nam się dobrze. Wiatr, zgodnie z obietnicą od aplikacji Windy, wieje w plecy, więc można się skupić na podziwianiu widoków. Okazało się, że nie było ich tak znowu dużo. Do wyboru mieliśmy kilka winnic i rozległe farmy dwóch typów – farmy krów i owiec lub farmy sosnowe. Docieraliśmy bowiem do obszaru największego zagęszczenia lasów hodowlanych w tej części kraju.
Tego dnia niewiele się dzieje. Między Millicent a Mount Gambier, dokąd zmierzaliśmy, jest około 50 km i żadnej miejscowości pomiędzy. Stąd najciekawszą i wyczekiwaną atrakcją będzie dzisiejsza kolacja. Szefowa kuchni Barbara zaplanowała dla nas penne na oliwie z łososiem, pomidorkami i szparagami. Dwa sezony na to warzywo w jednym roku? Dla mnie bomba!
Zimne stópki to smutne stópki
Wcześniej jednak chcieliśmy rozwiązać sprawę śpiworów. Od samego początku nie jesteśmy najlepiej zabezpieczeni przed chłodem, który towarzyszy nam nocami. Nasze śpiwory mają temperaturę komfortową 13st. C, a limit to 10 st. C. Dodatkowo używamy jedwabnego wkładu, który prócz ochrony śpiwora przed zabrudzeniem dodatkowo trochę dociepla. Niestety, mimo, że mieścimy się w ramach temperatury powietrza, przy gruncie bywa ok. 5-6 st. C., stąd aktualnie śpimy mocno ubrani (kalesony, dresy, termiczna bluza z długim rękawem i polar to standard). W Mount Gambier znajduje się jedyny sklep outdoorowy (popularny tu BCF) aż do Melbourne, więc decyzja musiała zapaść dzisiaj. W sklepie okazało się, że jedyną opcją są obszerne i ciężkie śpiwory syntetyczne. Ceny też nie zachęcały, a myśl o ewentualnym pozbyciu się aktualnie używanego sprzętu przytłoczyła. Zdecydowaliśmy się nie kupować oferowanego śpiwora. Za to wybraliśmy się do pobliskiego K-Mart (tani sklep z odzieżą w stylu bardziej znanego w Europie Primarka) i kupiliśmy filcowe kocyki do okrycia. Dzisiaj je przetestujemy.
Na kempingu pierwszy raz zdarzyło nam się tak chłodne powitanie, jak w Mount Gambier. Może gospodarze nie lubią rowerzystów? Gdy dodatkowo popołudniem ruszył zimny wiatr, wróciliśmy prędko do namiotu, żeby zakończyć ten dzień zawinięci w nowo zakupione kocyki.
Przed opuszczeniem Mount Gambier zdecydowaliśmy zobaczyć sławne Blue Lake – turkusowe jezioro w kraterze wygasłego wulkanu, które zasila w wodę pobliskie miejscowości. Żeby tam dotrzeć skorzystaliśmy z nowej drogi rowerowej, powstałej w miejscu nieużywanych torów kolejowych. Cóż za świetny pomysł! Wystarczy rozmontować trakcje, szyny i podkłady, wygładzić i w zasadzie mamy przepis na solidną drogę rowerową. Podobno taka sama idea znalazła uznanie jeszcze w innych miejscach w Australii. Może uda się to sprawdzić?