victorio, moja victorio
11-14.11.2018, dzień 17.-20.
Nelson założony
Dzisiejszą destynacją jest odległe o ok. 40 km małe miasteczko Nelson. Niesie obietnicę bliskości oceanu, który będzie z nami aż do Melbourne i jeszcze dalej. Będzie dla nas przystankiem w drodze do Portland, które, przez zapowiadany mocny wiatr z naprzeciwka, zdecydowaliśmy się zdobyć w kolejnym dniu.
Nauczyliśmy się już, że na wybrzeżu Australii to wiatr dyktuje warunki. Jednego dnia jedziemy 80-90 km z lekkimi podmuchami w plecy, a drugiego mozolnie pchamy rowery 8 km/h i po czterech godzinach mamy totalnie dosyć. Relatywnie płaski teren ustąpił miejsca pagórkom. Na zmianę wspinaliśmy się do góry więc i zjeżdżaliśmy w dół. Miało to znamiona swoistej mantry.
Około 5 kilometrów przed Nelson spostrzegliśmy duży niebieski znak z napisem Victoria. Tak, to oznaczało, że właśnie dotarliśmy do kolejnego, po Australii Południowej, stanu, w którym będziemy gościć przez następne tygodnie.
Z dwóch kempingów w miasteczku wybraliśmy ten bardziej oddalony od drogi, niedaleko parku narodowego. Niestety wieczorem nie spotkaliśmy bywających tutaj Wallabies (mini-wersji bardziej znanego kangura szarego). Menadżerka kempingu poleciła nam pobliski sklepik, w którym można zjeść świeżą rybę z frytkami, na którą nagle zrobiła nam się ogromna ochota. Miejsce miało być otwarte (jak to bywa w Australii) do 17:00, więc gdy zamówiliśmy coś na ząb ok. 16:20, zdziwiła nas reakcja właścicielki, która trochę pokręciwszy nosem, w końcu zgodziła się przygotować danie dla dwojga. Tym bardziej podejrzane było zamknięcie sklepu o 16:30, oznajmione wywieszoną plakietką CLOSED. Wszystko wyjaśniło się po kilku minutach, gdy pewna pani, chcąc skorzystać z miejscówki powiedziała na głos „Oh right, it is Victoria now!”. Olśniło nas. Przekraczając dzisiaj granice stanu, straciliśmy jednocześnie pół godziny – jesteśmy w innej strefie czasowej! Od teraz już 10 godzin dzieli nas od czasu w Domu.
Drewniane pomysły
Po szybkich zakupach w lokalnym General Store byliśmy gotowi na wszystko przed nami. Spodziewaliśmy się kilku wzniesień i jednego dłuższego podjazdu, który powinien zrewanżować się pięknymi widokami.
Dość prędko okazało się, że droga, prowadząca z Nelson wzdłuż parku narodowego Lower Glenelg tylko oznakowana jest jako Tourist Route. Okoliczne hodowle drzew sosnowych niczym magnes przyciągają ogromne liczby samochodów ciężarowych, które korzystają z jedynej w tej okolicy drogi (praktycznie przez 70 km nie ma żadnego zjazdu), aby zabrać drewno i dostarczyć je do głębokiego portu w mieście Portland. Spokojnie można założyć, że na jeden cywilny samochód/kamper przypada 10 potężnych machin drogowych, których długość o około połowę przekracza typowego TIRa z Polski.
I tą drogą my, filigranowi rowerzyści, kręciliśmy sobie powoli do przodu, pokonując jedno wzniesienie za drugim. Najlepiej pamiętamy silny zapach świeżo ściętego iglaka oraz ryk silników. Niebywale kontrastowało to z delikatnymi widokami chronionych lasów parku narodowego. Dziwne uczucie.
Jedną z ciekawych rzeczy, które dowiedzieliśmy się potem był fakt, że drewno pozyskiwane z Australii eksportuje się (głównie do Chin, do których miejscowi mają jakieś zdystansowane uczucia) tylko po to, by do kraju sprowadzić je jako meble i papier. Przecież to ewidentna strata. Wystarczyłoby otworzyć własne przetwórnie, czyż nie?
Tego dnia udało nam się pierwszy raz zobaczyć z bliższej odległości ptaki emu. Poprzedniego dnia zamajaczyły gdzieś w oddali niezgrabne ruchy, lecz za daleko by sensownie się przyjrzeć. Dla naszych europejskich oczu był to widok niezwykły. Prawie 40 kilogramowe kuraki ganiające po buszu. Gdzie my jesteśmy? Udało się także spostrzec małego Wallabie. Śmignął nam tylko niedaleko i wskoczył między drzewa.
Gorący prysznic i lekcja zaufania
Po pokonaniu wyczekiwanego długiego podjazdu, w przerwie między drzewami ujrzeliśmy piękną panoramę oceanu z jego falami, które łamały się jakby w zwolnionym tempie. Nie było łatwo, ale zdecydowanie było warto. Za kilka dni będziemy podróżować drogą znaną jako Great Ocean Road i mamy nadzieję na wiele pięknych widoków tego typu. Ta nasza podróż wzdłuż oceanu nosi pewne znamiona pielgrzymki. Woda nas prowadzi w pewnym sensie.
Niedługo przed Portland naszą uwagę zwróciła niewielka tabliczka przy drodze z informacją o cenie jajek wysokości 4$ za tuzin. Stała ona zaraz obok jakiegoś czarnego kanciastego obiektu, który okazał się lodówką! Gospodarz domu nieopodal prowadził sprzedaż na zasadzie Honesty Box, czyli wstawił do lodówy wspomniane jajka, ale też dżemy, lemoniadę, sos pomidorowy i co tam jeszcze, na których zapisane były ceny, a na jednej z półek stało niewielkie pudełeczka na pieniądze. Trochę utopijna koncepcja, ale w Australii to działa. Za kilka dolarów sprawiliśmy sobie duży słoik konfitury truskawkowej z całymi owocami. Będzie jak znalazł do kanapki z masłem orzechowym!
Dzisiejszy wieczór i noc spędzamy u Jacqui, z którą skontaktowaliśmy się poprzez Warmshowers. Krótko mówiąc, jest to serwis, w którym jedni rowerzyści oferują darmową możliwość tytułowego ciepłego prysznica dla innych rowerzystów przejeżdżających nieopodal. Zależnie od gospodarza, można czasem załapać się na miejsce w ogrodzie na namiot, nawet pokój i wygodne łóżko w ich własnym domu! W naszym przypadku, Jacqui (i jej psiak Jess) ugościła nas właśnie tym drugim, a my zrewanżowaliśmy się ugotowaną przez Basię ciepłą kolacją. Taki pobyt pozwala posłuchać naprawdę ciekawych historii i poznać życie innych ludzi. Jacqui wiele podróżowała w życiu, m.in. przeszła na pieszo z Katmandu w okolice Everestu, żeby go podziwiać. Mimo, że nie jest już najmłodsza, w styczniu tego roku wybiera się na wyścig dookoła świata jachtem! Ach, żeby zawsze pozostać młodym duchem i chcieć doświadczać nowych rzeczy!
Jacqui okazała się ponownie niezwykłym gospodarzem, gdy wychodząc rano z domu kazała nam zostać dłużej, żeby jeszcze chwilę dospać. Obcym – we własnym domu. Gdzieś nie potrafi się to zmieścić w polskich rozumkach, choć to takie ludzki. Czujemy, że sami chcielibyśmy tak gościć podróżujących rowerzystów. Jak już będziemy mieć ten domek na farmie, ma się rozumieć!
Trasa - marzenie
Gdy dowiedzieliśmy się, że w Portland można zobaczyć kangura-albinosa, oczywistym było, że to pierwszy punkt programu na ten dzień. Rzeczywiście, na niewielkim ogrodzonym obszarze maszerowały emu oraz odpoczywały kangury. Albinosy szybko giną na wolności, więc pochwycono te osobniki i stworzono dla nich dom w Graham Fusson Fauna Park, ufundowanego przez aktywny w tych okolicach klub Lions.
Wyjazd z Portland i następnych kilka kilometrów to rowerowe marzenie! Piękna trasa wybrzeżem, raptem kilka mijanych samochodów osobowych, urocze domki i kwiaty wzdłuż falochronu. No i ten szum wody. Aż chciałoby się przejechać tam i z powrotem kilka razy!
Przy wspomnianej drodze, zwanej Dutton Way, spostrzegliśmy sporo wywieszonych na płotach plakatów protestacyjnych przeciwko pomysłowi utworzenia w tej okolicy farmy małży zwanych abalone, przysmaku w okolicy. Sprzeciw najprawdopodobniej wzbudzają kontrowersje wokół innej farmy tych owoców morza, ze względu na powstanie wirusa, czy bakterii – śmiertelnych dla tych zwierząt – które następnie przedostały się wodami gruntowymi z hodowli do oceanu, powodując ich masowe wyginięcia w środowisku naturalnym.
Resztę drogi spędziliśmy na znanej nam Princess Highway, gdzie razem z kolegami ciężarówkami stawialiśmy dzielnie czoła wiatrowi, który zdaje się, nie jest w tych okolicach rzadkością, o czym świadczyły majaczące w oddali wiatraki. W miarę jak się do nich zbliżaliśmy, ich liczba i rozmiar rosły. Farma wiatrowa w Codrington znajdowała się praktycznie nad samym oceanem i zaopatruje w prąd całą okolicę. Dzień wcześniej w Portland widzieliśmy ogromne, prawie 80-metrowe skrzydła tych bestii. Co ciekawe, Jacqui opowiedziała nam historię, że te części niekoniecznie zostaną zamontowane w Australii. Prawdopobnie trafią do Europy skąd z kolei przypłyną części do wiatraków australijskich. Coraz mniej rozumiemy fenomen potęgi gospodarczej Australii. Cóż, najwyraźniej się nie znamy.
Najlepsze miasteczko na świecie
Do Port Fairy, czyli miejscowości do której zmierzaliśmy, dotarliśmy zmarznięci i solidnie przewiani (albo przewietrzeni?).
Tak jak poprzedniej nocy, dzisiaj również mamy przyjemność gościć w domu gospodarzy z Warmshowers. Są to Wally i Jean – emerytowane małżeństwo, którzy również lubią jazdę na rowerach. Szczególnie Wally, który dużo w życiu ścigał się na rowerze szosowym i mimo 76-ciu lat – dalej robi to z miejscowym klubem rowerowym! Jean to bardzo energiczna i pełna życia kobieta, która lubi snuć długie opowieści o swoich podopiecznych i wielu przygodach, które przeżyła. Ugościli nas przepyszną kolacją oraz pokoikiem w a la letniej kuchni na podwórzu, gdzie mamy swój prywatny pokój z łazienką!
Czujemy się tu wspaniale. Potrawy Jean są nienaganne. Gospodarze opowiadają o swojej dużej rodzinie – mają piątkę dzieci, ale przez wiele lat byli również domem zastępczym dla dużej liczby innych dzieciaków, głównie uznanych za trudną młodzież. Ich oddanie i gościnność są godne naśladowania. Mieszkają oni w domu, który kupili, a następnie przetransportowali na drugi koniec miasteczka, gdzie właśnie teraz rezydują.
Wally i Jean od razu proponują nam możliwość zostania na kilka dni! Decydujemy się zostać jeszcze jeden dzień, podczas którego trochę leniuchujemy, nadrabiamy zaległości blogowe i zwiedzamy piękne miasteczko. Dowiadujemy się na przykład, że Port Fairy otrzymało w 2012 nagrodę LivCom (związaną z ONZ) na na najlepsze do życia miejsce na świecie w kategorii miasta poniżej 20.000 mieszkańców!