wystrzałowe sydney
23.12.2018 - 09.01.2019, dzień 59.-77.
CHOĆ NA CHWILĘ NA STAŁE
Po ponad dwóch miesiącach w podróży, wizja zamieszkania w jednym miejscu przez dłuższy czas wydawała nam się ekscytująca. Z radością więc odebraliśmy klucze do mieszkania Abbie, a następnie po przejęciu kilku prostych obowiązków, usiedliśmy w kuchni z kubkiem herbaty, snując plany zwiedzania miasta.
Sydney okazało się bardzo różne od znanych nam już Adelaide i Melbourne. Szybkie tempo życia i nerwowi kierowcy nadawali jakby większego pędu zdarzeniom. Wysoka wilgotność przynosiła zmęczenie i kręciła włosy Basi. Przytłaczająca liczba Azjatów momentami sprawiała wrażenie obecności na zupełnie innym równoleżniku. Co okazało się dla nas istotne, Sydney nie nadawało się dla cyklistów. Znikoma infrastuktura rowerowa wraz z brakiem wyrozumiałości i temperamentem zmotoryzowanych, nawet pomijając spore wzniesienia, zniechęcały do jazdy rowerem. W większości poruszaliśmy się zatem koleją i autobusami, a czasem też na pieszo, choć odległości (jak przystało na Australię) były znaczące. Geograficznie poznaliśmy miasto z bliska. Odwiedziliśmy Opera House, przepłynęliśmy promem na Manly z widokiem na most, przeszliśmy spacer Coogee – Bondi. Udało się również spotkać z innymi podróżnikami z Polski – Marcinem i Kasią z BezKapci.pl, którzy mają aktualnie przystanek w Sydney.
Spędzając Święta Bożego Narodzenia na obczyźnie, postanowiliśmy w Wigilię dodać magii świąt, przygotowując polskie dania. Zamówiliśmy więc kilka dni wcześniej pierogi i uszka, które dostarczyła do naszych drzwi Pani Irena, mieszkająca nieopodal. Na stole znalazł się również ugotowany na burakach przepyszny barszcz czerwony. Smażona rybka wraz z surówką z kapusty kiszonej i ziemniakami. Niby na zewnątrz prawie 30 stopni Celsjusza, ale domowy klimat udało się wykrzesać. Upieczony przez Basię sernik zdecydowanie w tym pomógł.
10, 9, 8, 7...
Jedną z atrakcji, na które czekaliśmy był zdecydowanie hucznie obchodzony w Sydney Nowy Rok. Kilka godzin przed północą, razem z poznanym jakiś czas temu Kubą, ustawiliśmy się w parku Clyne Reserve oczekując na, znany z wieczornych wiadomości, pokaz fajerwerków. Należy dodać, że wiele miejsc w okolicy Opera House zostało odgrodzonych, a wejście możliwe jedynie po okazaniu zakupionych uprzednio biletów. Staliśmy w niedalekiej odległości od osób, które wydały ok. $100 na podobną przyjemność. Zdaje się, różne myśli przeszły przez ich głowy. Salwa sztucznych ogni rozświetliła niebo, gdy zegar na moście wskazał równą 12:00. Cały most intensywnie się rozświetlił, wypluwając kule ognia. Symetrycznie, po obu jego stronach, zaczęły jednocześnie wtórować inne wystrzały, przykrywając całe niebo morzem iskier. Powrót do domu, razem z rzeszą innych gapiów zajął, bagatela, 3 godziny (normalnie ok. cztery razy krócej). Dość długo, biorąc pod uwagę, że sam pokaz trwał nie dłużej niż 15 minut. Chyba jednak było warto!
Wiemy, że odpoczęliśmy, ale zew przygody w postaci przebycia Nowej Zelandii jest tak silny i klarowny, że jedynie z niewielkim żalem żegnamy się z przejściowym domem. W pobliskim sklepie rowerowym zaopatrujemy się w dwa kartony rowerowe, Bunning’s dostarcza folii strecz oraz taśmy i już jesteśmy gotowi do wyprawy. Samo spakowanie się z powrotem w sakwy zajęło nam stosunkowo niewiele czasu. Wiedzieliśmy bowiem, do której sakwy każda z naszych rzeczy powinna trafić, co wielce różniło to pakowanie, od poprzedniego – ponad dwa miesiące wcześniej – w Krakowie. Mając lot przed 15:00, już rano zameldowaliśmy się na lotnisku. Przed południem ustawieni w kolejce do odprawy z rowerami skrzętnie złożonymi, a sakwami obwiniętymi folią. Wzbudzając powszechne zaciekawienie, oddajemy ponadwymiarowy bagaż i meldujemy się na gejcie. Nowa Zelandio, here we come!