Z GŁOSEM IMAMA
26.03.- 10.04.2019, dzień 153.-168.
Na granicy
Kiedy na przejściu granicznym z Malezją przed i za Pawłem zamykają się barierki wiemy, że wybraliśmy niewłaściwy pas do odprawy. Co teraz? Pewnie mandat, bo co innego. Zaskrzeczał intercom. Gdy bełkotliwy angielski w słuchawce nie spotkał się ze zrozumieniem, władczy głos oznajmił krótko – „WAIT”. Eskortowani, bardziej jak niedołężni niż wybrańcy, trafiamy do biura pograniczników. Dalszy przejazd mostem, łączącym wyspę Singapur i kontynentalną Azję odbywa się w towarzystwie skuterów. Mijamy kilometrowe kolejki samochodów. Daleko widać wysokie budynki. To Johor Bahru, drugie największe miasto Malezji, napędzane kapitałem zza mostu. Przed samą Malezją znowu wybieramy zły pas. Było 50/50 – kto wiedział, że nie trafimy. Krótkie „po co/na ile/stempel” i już jesteśmy w kraju numer cztery. Myśląc, że najgorsze za nami, wpadamy w sieć kilkupasmowych dróg i objęcia chmury hałasu. Dociera do nas piorunem – jesteśmy w Azji. I na to w sumie czekaliśmy już od jakiegoś czasu.
Ku wybrzeżu
Po zakupieniu karty sim, następnym celem staje się dotarcie nad zachodnie wybrzeże. Tym samym odpuszczamy wschód, który ze swoimi rajskimi plażami i pustymi drogami kusił przez jakiś czas. Zachód przekonał nas jednak swoją różnorodnością, miasteczkami z epoki kolonizacji, a przede wszystkim gęstą siecią współ-rowerzystów z Warmshowers, którzy, mieliśmy nadzieję, wprowadzą nas do malezyjskiej rzeczywistości. Już w Singapurze udało się nawiązać kontakt z cyklistą o pseudonimie SK, który zechciał podzielić się swoimi opowieściami. O tym jak mieszkał naście lat temu w Czechach przy granicy z Polską i jeździł czasem bicyklem do Bielska. O tym jak lubił pierogi. A w końcu o tym jak postanowił wrócić z Europy do domu na rowerze. Przy okazji, SK otworzył dla nas bogaty świat malezyjskiego jedzenia, zapraszając na wspólne śniadanie. Nudle z rosołkiem, tosty z masą kokosową i rozbełtane pół-surowe jajka to ciekawy sposób na rozpoczęcie dnia. Nabyta wiedza okazała się bezcenna i pomogła przetrwać kolejne tygodnie w drodze. Jedzenie bowiem to paliwo każdego rowerzysty i trzeba wiedzieć co się tankuje!
Kierujemy się na zachód, co podczas naszej dotychczasowej podróży zdarzało się stosunkowo rzadko. Johor Bahru nie wypuszcza nas łatwo. Estakady, 3 pasy w jedną stronę i ten tropikalny pełen wilgoci upał, który od rana nakłada na nas kolejne warstwy potu. Po przejechaniu dwudziestu kilometrów jedziemy jakby w mokrym płaszczu. Minął tydzień w Azji, a my jak nieprzystosowani byliśmy, tak jesteśmy nadal. Gdy w końcu odbijamy w bok od naszej podejrzanie ruchliwej drogi, spostrzegamy znak, który ładnie objaśnia mądrym cyklistom z Polski, że mieli okazję pojeździć po autostradzie.
Pierwszy raz mamy do czynienia z plantacjami palm, pomiędzy którymi wije się nasza droga. Gospodarka Malezji w dużej części opiera się na oleju palmowym. Po wycofaniu go z użycia w Unii Europejskiej, kraj dotknął regres. Cień pobliskich drzew, u nas z kolei, wzbudził progres, dzięki czemu szybko dokręciliśmy ostatnie kilometry do położonego nad wybrzeżem Pontian. W małym miasteczku zostaliśmy przyjęci przez lokalny klub rowerowy, przybliżając nam tematykę malezyjskiej gościnności (nie mogliśmy nawet zapłacić sami za najdrobniejszą rzecz!), która to będzie nam już teraz towarzyszyć na co dzień. Korzystając z możliwości zostawienia bagaży w siedzibie klubu, służącej nam za obóz, wskakujemy na bicykle i jedziemy do Tanjung Piai, czyli najbardziej wysuniętego na południe punktu kontynentu Euroazjatyckiego.
DOWIEDZ SIĘ WIĘCEJ O MALEZYJSKIEJ KUCHNI,
czyli 10 rzeczy, które każdy (rowerzysta) musi spróbować!

Co kraj to obyczaj
Płaski zachód Malezji pozwala nam bez nadmiernego wysiłku przyzwyczajać się do klimatu i delektować otoczeniem. Staramy się wstawać wcześniej niż np. w Nowej Zelandii, bo już o 9:00 rano termometr wskazuje już ponad 30 st. C. Chociaż w Azji największą różnicę robi blisko 100%-owa wilgotność powietrza. Gdy rano koszula dokleja się do pleców, trzyma aż do wieczornego prysznica.
Od jednego nawoływania imama do drugiego, mijamy kolejne niemal niekończące się ciągi zabudowań- mieszanki drewnianych chat i murowanych szop, tworzących wioski. Czujemy się bardzo bezpieczni i zaakceptowani, gdy lokalni mieszkańcy witają nas machaniem dłoni czy krótkim okrzykiem „haloł!”. Wiele dobrego słyszeliśmy od współ-rowerzystów a propos podróży w krajach islamskich i cieszymy się, że opowieści mają odzwierciedlenie w rzeczywistości.
Pamiętamy jednocześnie, że podczas wizyty w innym kraju, chcemy zachowywać się w sposób społecznie akceptowalny i spodziewany. W Malezji jest nie inaczej. Podczas przywitania, mężczyźni witają się ze sobą podaniem ręki. Kobiety podobnie. W sytuacji mieszanej, ze względu na szacunek do dam, mężczyźni witają je skinieniem głowy. Ktoś powie, że to odsuwa osobę kobiety i de facto lekceważy, czy okazuje brak szacunku. W rzeczywistości, dotyk kobiety zarezerwowany jest dla jej męża, tak jak i mąż nie ma cielesnej relacji z innymi paniami. Do innych zachowań, o których chcemy pamiętać należy to, że zawsze podajemy pieniądze ręką PRAWĄ i jedząc tradycyjnie bez użycia sztućców – również do talerza sięgamy ręką PRAWĄ. Wytłumaczenie jest proste. Lewa jest nieczysta – nią podciera się tutaj tyłek. Co kraj to obyczaj.
Na mapie zaznaczyliśmy kilka miejsc, których nie chcieliśmy przegapić, m.in. Cameron Highland, Penang oraz Kuala Lumpur. Najpierw jednak zwiedzamy Melakę, która urzekła nas swoimi klimatycznymi uliczkami pełnymi street artu i starych budynków sklepowych z charakterystycznymi drewnianymi okiennicami na piętrze. Mieliśmy okazję przyjrzeć się portugalskim wpływom na architekturę i historię tego miejsca, gdy dotarliśmy spacerem do starego fortu zwanego A Famosa. Wisienką na torcie jest meczet na pobliskiej wysepce, zwany Melaka Straits Mosque. Aby go zwiedzić, przywdziewamy pełne szaty, a Basia, przy pomocy Pani ochroniarz, zakłada także hidżab.
Wiedzieć, czego się chce
Kierując się dalej na północ docieramy do miasteczka Port Dickson, którego suburbia wyglądają na opuszczone. Pustostany, upiorne szkielety hoteli i gościńców – niedoszłych wspaniałych inwestycji, opartych na pieniądzach sprzed kryzysu z 2007 roku – straszą przyjezdnych. Nie ukrywamy radości, gdy udaje się opuścić to smutne miejsce na ziemi. Humor poprawia nam spotkanie z parą innych rowerzystów z Holandii, którzy polecają zamianę jazdy na rowerze po ruchliwej „jedynce” na przepłynięcie się łódką na drugi brzeg pobliskiej rzeki. Korzystając z otrzymanego numeru telefonu, umawiamy przewóz z lokalnym rybakiem. Tutaj dociera do nas, że w Malezji naprawdę sporo osób używa angielskiego (w bardziej lub mniej komunikacyjnej formie). Odpływ mocno obniża poziom rzeki, więc Basia mocno trzyma kciuki, gdy Paweł niesie sakwy po wąskich schodkach na pomost, dwa metry powyżej pokładu łódki.
Wjazd do stolicy kraju, jak do każdego dużego miasta, łączy się z koniecznością zaplanowania bezpiecznego i często sprytnego dostania się do centrum. Pierwotny plan użycia pociągu legł w gruzach, gdy nasz gospodarz z Warmshowers, mieszkający w pobliskim Klang uświadamia nam, że w weekend może być z tym ciężko. Jednocześnie, dzieli się swoim doświadczeniem, z którego wynika, że do Kuala Lumpur wiedziemy na rowerach całkiem prosto. Wzdłuż głównej drogi do stolicy poprowadzone zostały wydzielone pasy ruchu, dostępne tylko dla skuterów, ale nie będzie problemu z naszymi bicyklami. Korzystając z porad nowego przyjaciela, udaje się po kilku godzinach jazdy dotrzeć do miasta docelowego. 40 stopni w cieniu (którego niestety nie było na autostradzie za wiele) nie ułatwiło zadania, ale cieszy dotarcie do czwartej stolicy na naszej drodze.
Nie przepadamy za dużymi miastami. Mimo 10 lat mieszkania w Krakowie zawsze lepiej czujemy się na prowincji, stąd w Kuala Lumpur zabawiliśmy jedynie 2 pełne dni. W zasadzie i to było nadto, bo za dużo do zwiedzania stolica Malezji nie ma. Bardzo spodobało nam się muzeum tekstyli, wieże Petronas Towers oraz Batu Caves, z charakterystycznym złotym posągiem Murugana i kolorowymi schodami. Z lekkim odetchnięciem opuszczamy to ogromne miasto. Niedługo znowu jesteśmy gdzieś pośród palm, otuleni wilgocią i świeżym powietrzem. W przeciwieństwie do największego miasta Malezji, tutaj wszystko po co przybyliśmy jest w zasięgu ręki.