Z WIELKIM SMAKIEM
06-14.02.2019, dzień 105.-113.
A TAK ROŚNIE KIWI
Taka to natura człowieka. Podróżując dłużej chce osiąść i poczuć rutynę. Gdy już to osiąga, czuje znużenie i potrzebę nowych wrażeń, przygód. Po wizycie na farmie owiec, ze świeżością przyjmujemy napływające fale bodźców z otoczenia. Lekki powiew wiatru przy zjazdach, metaliczny dźwięk piast, niekończące się serenady cykad, ciekawskie spojrzenia hodowlanych jeleni…Oddajemy się temu bez reszty. Pewnie niedługo znowu zapragniemy przerwy. Nie teraz jednak.
W duchu odnowienia leniwie mijamy plantacje chmielu. Wielu farmerów wpuszcza pomiędzy te rośliny małe wzrostem owce rasy Dolly – mają za zadanie przycinać trawę i chwasty, a niskie wzrost niweluje ryzyko podjadania pnączy!
Odnajdując nazwę trasy, którą podążamy – Great Taste Trail, wiemy skąd wzięła swoją nazwę. Sadownicy wciąż rozszerzają wachlarz możliwości, oferując przejezdnym gruszki, brzoskwinie, renklody i inne rarytasy. Wystarczy wrzucić monetę lub dwie do naszykowanej puszeczki, by z czystym sumieniem delektować się czekającą paczką z owocami. W pewnym momencie część trasy przecinała prywatną ziemię, której właściciel hodował owoce kiwi! Fantastycznie było zobaczyć jak rosną rdzenne owoce Nowej Zelandii.
DO ABLA NA SPACER
Tymczasem, przesuwamy się na północ w stronę Parku Narodowego Abel Tasman, który uchodzi za perełkę północnej części Wyspy Południowej. Jego nadmorskie brzegi przypominają poniekąd Lazurowe Wybrzeże, przyciągając ludzi na kilkudniowe wyprawy kajakiem czy trekkingi. Decydujemy się wziąć popularne water-taxi, które zabierze nas na początek trasy spacerowej na plaży Bark Bay. Co ciekawe, pasażerowie wsiadają na łódki stojące na parkingu na przyczepach. Na plażę zawożą nas odrestaurowane traktory marki Ford, którym ktoś dał drugą młodość. Nadają się one idealnie do wodowania łodzi na plaży podczas wartkiego przypływu.
Po drodze na start drogi rzucamy okiem na wyspę Adele Island, która jest miejscowym sanktuarium, będącym jednym z niewielu miejsc typu “predator free”, tj. zwierzęta mogą tu spokojnie egzystować, jak przed przybyciem ludzi.
Siedmiogodzinny spacer, to tak naprawdę średnio-trudny trekking, którego trasa wije nad skarpami się wzdłuż wybrzeża, wśród natywnych drzew i krzewów Nowej Zelandii. Wszędobylskie paprocie i zapierające dech piersiach widoki na turkusową wodę są cechami charakterystycznymi tego miejsca, czyniąc go jedną z większych atrakcji regionu. Nas jednak goni powoli czas, więc następnego dnia, po pokonaniu solidnego podjazdu, kierujemy się na południe obierając kurs na miasteczko Nelson.
JAK W DYM
Kontynuując jazdę Great Taste Trail i podziwiając kolejne soczyste stanowiska z owocami, nie możemy niezauważyć snujących się po pobliskich wzgórzach mgłach i oparach. Z internetowych wiadomości wiemy, że to dym z pożaru trawiącego lasy Parku Narodowego Kahurangi, stanowiąc zagrożenie dla kilku tysięcy mieszkańców pobliskich wiosek i miasteczek. Od kilku tygodni w regionie nie padało, a wysokie temperatury niechybnie doprowadziły do suszy. Baliśmy się przez jakiś czas, że pożar odetnie nas i zmuszeni będziemy do wielokilometrowych objazdów, natomiast wiatr rozdał karty dobrze zarówno dla mieszkańców Wakefield, jak i dla nas, oddalając ogień na zachód. Niepokój trzymał nas jednak przez cały dzień i odpuścił dopiero, gdy dotarliśmy na Warmshowers w Nelson. Po zmroku, z okien domu gospodyni widzieliśmy źródło dymu i łunę największego w historii Nowej Zelandii pożaru lasu.
Między nami a Picton, małego miasteczka portowego, jedynego miejsca skąd wypływały promy na Wyspę Północną czekały dwa wymagające dni. Cieszyliśmy się, że udało nam się tak wycyrklować terminy w kalendarzu, że przynajmniej połowa drogi przypada na niedzielę, kiedy to, tak jak w Polsce, ruch samochodów ciężarowych jest mocno zredukowany. Kilkunastokilometrowe podjazdy z sapiącymi silnikami nowozelandzkich tirów nie należą do najprzyjemniejszych. Najbardziej malownicze okazuje się ostatnie 50 kilometrów, które przybywamy z widokiem na wody Cieśniny Cooka, której zatoki tworzą niemal pionowe ściany górskie. Tutaj rower chętnie byśmy zamienili na łódkę!
KU STOLICY
Popołudniowy rejs z Picton do stolicy Nowej Zelandii, Wellington, trwa około 3,5 godziny. Rowerzyści traktowani są jako ruch pieszy, więc przyjęcie na pokład trwa bardzo szybko i idzie sprawnie. Wierne rumaki zaprowadziliśmy najpierw do ładowni, gdzie w towarzystwie kolejowych wagonów towarowych i śmieszkujących pracowników promu spędzić miały czas. My z kolei wdrapaliśmy się jak najwyżej, by podziwiać kapitalny zachód słońca nad zatokami Malrborough Sounds. Tym samym, żegnamy się już z Południową Wyspą, a przed nami droga przez niemniej interesujące rejony północne.
Do Wellington dotarliśmy już po zmierzchu. Dzięki wskazówkom gospodarzy z Warmshowers szybko obieramy docelowy azymut. Nie sprawdziliśmy tego wcześniej, więc nielekkie było nasze zdziwienie, gdy GPS pokazał, że dom Ismene i Hugh znajduje się na wysokości 250 m n.p.m. Tak, a my byliśmy tylko na poziomie nabrzeża portowego. Z tym większym entuzjazmem oddaliśmy się objęciom wygodnego łóżka i z miłą chęcią przystaliśmy na propozycję kilkudniowego postoju u nowych znajomych. W tym czasie spacerowaliśmy w okolicy parlamentu zwanego Bee Hive (kształt budynku przypomina bowiem pszczeli ul), wypiliśmy niejedną dobrą kawę w mieście, gdzie kawiarni na mieszkańca jest więcej niż w Nowym Jorku, no i zrobiliśmy mały przegląd rowerów, będąc pewnymi ich gotowości do dalszej drogi. Bo my co prawda chętnie ruszyliśmy dalej, ale nogi, jak zwykle przez pierwsze kilometry, postanowiły dać lekki opór. Ale co tam, dogadamy się z nimi!